Ucho od śledzia

Przez wszystkie lata przyjaźni i pracy łączyło nas z Martą – oprócz siostrzanej miłości – szczególne zrządzenie losu, dzielące na dwoje każdy niezwykły przypadek, fatum, nieszczęście i radość. Gdy tylko u jednej zdarzyło się coś paskudnego, druga natychmiast wpadała w podobną opresję. Gdy pierwsza łapała Boga za pięty, dla drugiej Fortuna już szykowała sukces. Gdy ona łamała nogę, ja ze spokojem szłam nabyć kule dla obu. Gdy dostawała spadek, na mnie czekała wygrana w loterii. Gdy jej absztyfikant ujawniał z czasem fatalny feler, mój zbierał po domu ostatnie dowody swojego istnienia. A kiedy mnie zdarzał się romans z muzykiem, już w miesiąc później ona posiadać musiała własnego…

 
Każde z tych zdarzeń wiązało nas coraz mocniej mnożąc wieczory puchnące od długich dyskusji i niekończących rozważań nad wspólnym wyjściem z kabały. Płakałyśmy razem i solidarnie walczyłyśmy z losem uznając z pokorą, że ten jest nam niezwykle łaskawy stawiając przy boku osobę, która zrozumie, pomoże i dzielić będzie niedolę. A kiedy pasztet się skończy wraz z nami wyśmieje przeszłość.
 
Czas płynął nam zgodnie i wszyscy znajomi zdawali się dobrze rozumieć, że tandem, który tworzymy, stał się nierozerwalny, a życie jednej jasno wyznacza los drugiej. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy kilka tygodni po tym, jak ja zderzyłam się z Maćkiem, Marta sfrunęła do biura z dobrą nowiną i świeżym amantem. Jej opowieści o nowym mężczyźnie bliźniacze były do moich i każdy spodziewał się tego, że zamiast w deblu grać teraz będziemy w mikście. Albo – co bardziej realne – że nasza drużyna podwoi szybko liczebność.

 
Miesiące słodko mijały a ja – zajęta randkami – nie spostrzegałam z początku, że mimo zbieżności wydarzeń konkurent Marty wciąż pozostaje w ukryciu. Że oprócz jej opowieści i kilku zdjęć pary razem, wciąż nie mam o nim pojęcia. Nie uścisnęłam mu ręki, nie zjadłam z obojgiem kolacji, nie opróżniłam do czysta butelki. Nie znałam mimiki i gestów, nie rozróżniłabym głosu, nie wyłowiła sylwetki z tłumu. Podpytywana przez wspólnych przyjaciół nie mogłam powiedzieć niczego nad to, co mówiła im Marta. A przymuszona do zeznań nie mogłam nawet zaświadczyć, że pan ów w ogóle istnieje…

 
Plotki zaczęły nabrzmiewać a spekulacje rosnąć a skoro nikt – poza Martą – nie spotkał Henryka na żywo, w obiegu krążyć zaczęły prawdziwie mityczne historie, w których na zmianę raz był osobą publiczną – chroniącą prywatność przed światem, za drugim razem potworem – ukrywającym garb i brzydotę a kiedy indziej znowu pobożnym życzeniem samotnej. Marta w tym czasie zdawała się całkiem radosna i każde przyparcie do muru zbywała lekkim uśmiechem. Gdy Adam żądał wyjaśnień i przedstawienia okazu znajomym, ona wzruszała ramieniem i nie komentując podejrzeń zmieniała obiekt obmowy. Gdy Anka pytała z troską, jakaż to mroczna przyczyna sprawiła, że pan został w domu – miast przybyć na zacną imprezę – Marta stwierdzała głośno, że rauty potwornie go nużą. Kiedy Bożena drążyła, czy Henryk na pewno istnieje a nie jest li tylko wytworem marcinych omamów, ta zataczała się śmiechem i przytakując usłużnie informowała urbi et orbi, że dziwaczeje na starość i dom jej zasiedla już teraz nie tylko imaginary boyfriend ale i cała family. Oraz że z czasem planuje zajść w kilka ciąż urojonych.

 
Doznawszy srogiego zawodu z niewyjaśnienia przepysznej zagadki, grono znajomych wróciło do swoich problemów, uznając zapewne, że zbudowane przez Martę zasieki równe są chińskim murom a producenci zapór sieciowych mają powody do wstydu. Emocje opadły, ciekawość ugrzęzła i po dwóch latach nikt już nie rościł pretensji do poznawania Henryka i rozumienia tajemnic ich związku. Ja – uwierzywszy na słowo – przyjęłam dogmat, bo choć geneza sekretu zdawała się niezrozumiała, to Marta kwitła i promieniała a mnie brak było wyraźnych powodów do obaw. Czasem jedynie, gdy w szerszym gronie każdy pojawiał się w parze, wracało zdumienie dla przyczyn, dla których ona szła na asamble sama. I lekki cień troski, że może powody nie są bynajmniej niewinne…

 

***

 
Deszczowe lato nie skłaniało do nocnych spacerów, wieczornych przyjęć w ogrodach czy weekendowych wyjazdów. Ponure rozleniwienie kazało tkwić w cieple kominków i chroniąc skostniałe wilgocią ciała pod puchatymi płachtami pledów oddawać lekturze rozwlekłych powieści Thomasa Manna i równie posępnych utworów Zoli. Życie uchodziło z nas wolno aż do momentu, kiedy w ostatnim podrygu agonii zrodził się pomysł, by umrzeć na sposób rzymski – nad zastawionym bogato stołem i pełną szklanicą trunku. Zebrani w biegu zjechaliśmy zatem do Romańskiego, gdzie on miał strzec paleniska a ja karmić gości zwiezioną z domu ambrozją.

 
Świadoma wysokich wymagań i wrażliwego smaku zebranych postanowiłam schlebić ich gustom strojąc półmiski w najbardziej wytrawne przysmaki i eleganckie dla oka przekąski. Specjały, delikatesy, frykasy, francuskie mecyje i włoskie delicje. Smaki łagodne jak jedwab, pachnące słońcem Toskanii oraz nabrzmiałe mocą jak tajska bazylia i chilli. Rozpływające się w ustach, cenione przez znawców oraz – przez wzgląd na panie – hundred-percent organic.
 
Dumna z zastawionego stołu raczyłam się właśnie barolo o lekkich nutach suszonych owoców, lukrecji i trufli, które w swej łaskawości dostarczył nam Jerzy Martini, gdy kąt mego oka zarejestrował upchniętą pomiędzy półmiski paterę z potrawą tak dziwną, że nijak nie mogłam zgadnąć, kto spośród znajomych mógłby ją z sobą przynieść. Na szklanym półmisku pyszniły się bowiem marynowane śledzie a unoszące wokół zapachy zdradzały obecność octu, cebuli i liści laurowych. Dzieża wypełniona była po brzegi a śliskie, popielate ciała zdawały się wypełzać na zewnątrz w dwuznacznie erotycznych pozach kusząc do przyjemności zakazanej i grożącej trwałą nieświeżością oddechu.

 
Towarzystwo zasiadło, stół zafalował a na talerzach wyrastać zaczęły nabierane łapczywie stosy włoskiego jedzenia. Przepiórcze jaja, delikatne plastry carpaccio z łososia, płatki neapolitańskiej mozzarelli z mleka bawolic, szynka z Parmy i gorgonzola z Lombardii – wszystko znikało ze stołu w tym samym tempie co przyniesione przez Jurka wino. Wszystko poza śledziami, które – stropione niełaską – pachniały coraz mocniej tłumiąc chwilami głęboki aromat barolo i otaczając gości gęstym bukietem octu. W końcu, gdy jeden z nich zdawał się już wypełzać z patery, siedząca najbliżej kobieta w ciąży schwyciła go z wdziękiem i położywszy na język zamarła w misterium komunii. Po jej obrzmiałym ciele przebiegły dreszcze rozkoszy, powieki opadły a na oblicze spłynął niezwykły błogostan świętości. Gwar zamarł i wszyscy patrzyliśmy na przemianę w jej twarzy oraz lubieżne ruchy języka. I tylko Jurek zawstydził się lekko, choć przecież nie było powodu: to on a nie śledź atlantycki uczynił Edytę brzemienną.
 
Gdy echa smaku przebrzmiały Edyta uniosła powieki i nie zważając na pytające spojrzenie męża sięgnęła do miski z rybami. Tym razem jednak widoczna na twarzy euforia nie miała już oznak zmieszania czy zaskoczenia nagłą ekstazą, lecz była świadomą konsumpcją oferowanych przez śledzie wrażeń. Nie było w tym łapczywości nowicjusza ale powolne delektowanie się wielokrotnym orgazmem. Coś na kształt miłości tantrycznej, gdy obcującym dane jest boskie zespolenie ciał i umysłów porównywalne jedynie ze śmiercią z rozkoszy.
 
Inne kobiety – w nagłej zazdrości doznań – też zapragnęły uniesień, jakich nie dawał im dotąd żaden. Jedna po drugiej sięgały do misy i wyławiając co większe kawałki wzdychały z rozkoszy niebaczne na zgrozę mężów. I tylko my z Martą patrzyłyśmy na to bez słowa – ona nie kryjąc uśmiechu, ja – niebotycznego zdumienia.

 
Ostatni śledź spływał właśnie w rozgrzane trzewia Lucyny, gdy zatrwożona brakiem dokładki Edyta uniosła się lekko na krześle i pochrząkując nerwowo spytała, czy to już koniec.

 
Tak, to był koniec. Śledzie zniknęły a Marta wstała od stołu, by wrócić do domu, gdzie Henryk kończył kolejną partię marynat.