Zgodnie ze wszystkimi przepowiedniami cynicznych znajomych życie po ślubie miało stać się niekończącym pasmem katuszy, udręk i rozterek, prowadzących w efekcie do trwałego rozkładu pożycia, rozstroju nerwowego oraz upadku dotychczasowych więzi społecznych. W wyniku tego pochopnego kroku mieliśmy z Maćkiem skończyć jako para nudziarzy w rozczłapanych kapciach i tiszertach od Hilfigera, którzy kuchnię tajską zamienią na pożywną karkówkę z grilla i obrastając niemowlęcym tłuszczem będą spędzać wieczory na wspólnym oglądaniu polskich seriali oraz ustalaniu dni płodnych celem efektywniejszej prokreacji. W stosownym czasie nasza rodzina miała się powiększyć o dwójkę trącących biegunką berbeci, wokół których moglibyśmy kręcić się nerwowo z przetłuszczonymi włosami i podbitymi brakiem snu powiekami. Raz na jakiś czas, w drodze absolutnego wyjątku i ostatniego porywu szaleństwa, moglibyśmy udać się na krótkie wakacje w Sharm el-Sheikh, gdzie w gronie zapoznanych właśnie klientów ITAKA pociągalibyśmy leczniczo żołądkową gorzką i wygłaszali uwagi o zawartości trzygwiazdkowego bufetu. Dopełnieniem małżeńskiego życia byłyby spotkania z podobnymi do nas parami, z którymi wymienialibyśmy ręcznie malowane butelki po winie oraz przystrojone muszelkami i suszonym kardamonem świece aromatyczne. W międzyczasie moje życie zawodowe obeschłoby jak porost na Atakamie, Maciek natomiast zyskałby sprawność majsterkowicza. Na ścianach domu – zamiast niezrozumiałych w przekazie płócien – zawisłyby szklane witrynki z porcelanowymi figurkami aniołów oraz przedstawiające marokańskie przyprawy plakaty z IKEA. Wystroju wnętrza dopełniłyby liczne bibeloty, sztuczne orchidee oraz chroniące meble pledy.
Przez wiele miesięcy zatroskani moją przyszłością znajomi podsuwali mi usłużnie te wizje radząc, bym jeszcze raz rozważyła, czy rzeczywiście małżeństwo jest dla mnie. Ignorowałam ich czarnowidztwo uznając, że uniwersalne prawdy o poślubnych plagach mnie nie dotyczą i każdorazowo zapewniałam, że pierwsze małżeństwo dało mi trwałą ochronę immunologiczną na tego rodzaju wypaczenia. Oni jednak ze sceptycyzmem kręcili głowami i przyglądając spod zmarszczonego czoła powtarzali, że jeszcze zobaczę. Że kres normalności jest rychły a wymiana obrączek zaowocuje niewątpliwą falą nieszczęść, dramatów i dopustów bożych. A kiedy nie słuchałam odchodzili w kąt i lamentowali nad niechybnym końcem mojej życiowej prosperity drąc przy tym szaty i włosy z głowy.
I choć ich mroczne wizje znacznie odbiegały od tego, co faktycznie nastąpiło, to z perspektywy czasu musiałam przyznać, że miejskie mity o płynących z formalizacji związku nieszczęściach miały swoje uzasadnienie, a moja naiwna wiara we własne szczęście była niczym innym jak pychą głupca.
Gdy odwróciliśmy się z Maćkiem od ołtarza, by z głupawymi uśmiechami przejść w szpalerze gości ku wyjściu, posadzka była mokra od matczynych łez, co z założenia nie mogło być dobrą wróżbą. I rzeczywiście, gdy tylko rozpoczęliśmy przyjmowanie gratulacji i uścisków a ja zapadłam się w rozwartych szeroko ramionach Adama, niebo rozwarło się i nad wodami zagrzmiał głos:
– Do męża swego przytulać się będziesz! A nie do jakiś obcych!
Adaś oderwał się ode mnie, rozejrzał nerwowo i poszukując źródła jedenastego z przykazań przesunął wzrokiem po oczekujących w kolejce gościach. Oni jednak sprawiali wrażenie równie zaskoczonych i na pytające spojrzenia Adama odpowiadali wyłącznie wzruszeniem ramion. Lecz gdy tylko ponownie nachylił się, by mnie objąć, głos rozbrzmiał na nowo:
– Męża swojego całować będziesz! A nie jakiś obcych!
Adam podskoczył nerwowo, poczerwieniał na twarzy i umknął na bok robiąc miejsce drugiemu ze świadków. Ten, nauczony doświadczeniami poprzednika, dygnął karnie i składając mi życzenia dbał o to, by dzieląca nas odległość nie była mniejsza niż trzydzieści centymetrów. Kiedy unosząc się na palcach próbowałam nachylić do jego policzka, odsunął lekko twarz i wymienił ze mną pozbawiony wyrazu powietrzny pocałunek.
Gdy wykaraskaliśmy się z objęć i uścisków rodziny – na które najwidoczniej było przyzwolenie – znajomi i przyjaciele otoczyli nas ciasnym kordonem i przekrzykując w życzeniach obdarowywali Maćka zdrową dawką kontaktu cielesnego. Ja w tym czasie rozdawałam uprzejme uśmiechy, skrobiąc delikatnie w szybę otaczającego mnie akwarium i wspominając liczne ostrzeżenia o wynikającym z małżeństwa końcu wszelkich przyjaźni. I gdy już sądziłam, że małżeński trąd zainfekował mnie na tyle skutecznie, że nikt poza mężem nie będzie mnie chciał odtąd dotknąć, z tłumu wyskoczył śniady mężczyzna o nienagannie skrojonym garniturze i złotym zegarku, który poklepując mnie lekko po ramieniu i taksując figurę odezwał się do Maćka ciężkim od akcentu angielskim:
– Maciej! Gratulacje! Widzę, że to był dla ciebie bardzo dobry rok finansowy!
Następnie poklepał Maćka jowialnie po barku i niezważając na moją zszokowaną minę odpłynął w niebyt.
Zanim zdążyłam skomentować domniemany wpływ przychodów na pozyskanie zdrowej i zdolnej do rozrodu samicy, zza pleców Maćka dobiegł dławiący się śmiechem syk:
– Gdzie są moje wielbłądy, synu?
Kryjący się za nami ojciec wyskoczył przed nas i strojąc małpie miny zamachał do Maćka językiem. Ten, skonsternowany przebiegiem wydarzeń, wsunął rękę do kieszeni, by po chwili cofnąć ją ze wstydem: koperta była zbyt cienka…
Spłoniony po cebulki włosów nachylił się nade mną i mruknął z wyrzutem:
– Nie trzeba się było tak bronić przed tym obrzucaniem bilonem!
W tym czasie ojciec przepłynął w podskokach do Adama i chwytając go za łokieć pocieszył półgłosem:
– Panie Adamie, niech się pan nie martwi! Pan jest dla nas jak członek rodziny! Pan istnieje w naszych wspomnieniach i albumach od lat! Osobiście upoważniam pana do obściskiwania mojej córki! Pan pozwoli ze mną. Opowiem panu dowcip okolicznościowy…
Gdy odprowadzałam ich wzrokiem za róg budynku, z tyłu głowy wypłynęła mi mroczna wizja proponującego Adamowi adopcję ojca. Nim jednak zdołałam się w niej pogrążyć poczułam lekkie szczypanie w łokieć i zobaczyłam machającą mi dyskretnie paczką papierosów Anię. Odetchnęłam z ulgą, że nie wszystko jeszcze stracone, i pomknęłam za nią za drugi węgieł parafii.
Gdy stałyśmy sobie przytupując nóżką i trując organizmy, zza rogu wyłonił się Redaktor Naczelny i dołączając do kółka palaczy spytał:
– To gdzie teraz będziecie mieszkać?
Spojrzałam na niego bezrozumnie nie mogąc pojąć sensu pytania.
– Tam gdzie do tej pory…? – odpowiedziałam niepewnie przenosząc pytający wzrok z niego na Ankę.
– No tak, ale gdzie? U ciebie czy u Maćka? – domagał się szczegółów.
– No… U mnie… W tym samym domu, co dotychczas… – wydukałam niepewnie.
– Uhum. Aha. No tak. Rozumiem – wymruczał i wycofał tyłem za kościół.
– O co mu chodziło? – spojrzałam na Anię. – Przecież był u nas w domu…?
– Pojęcia nie mam – Anka wzruszyła ramionami i zaciągnęła się resztką peta.
– Sądzisz, że myślał, że jestem dziewicą…? – zastanowiłam się głośno.
Anka zaniosła się kaszlem i przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie słowa. W końcu poczerwieniała na twarzy jęknęła:
– Cholera jasna! To jest możliwe!
Spojrzałam na nią ze zgrozą uświadamiając sobie w pełni tragizm sytuacji.
– Myślisz, że poszedł rozmówić się z Maćkiem?!
Anka spojrzała na mnie spłoszona i rzuciła biegiem w stronę wyjścia. Pomknęłam za nią wiedząc dokładnie, że z Redaktorem nie ma żartów a zbrukanie kobiety przed ślubem karane jest publicznym linczem u wrót świątyni.
Obuta w niższe obcasy Anka dopadła go zanim on zdołał dorwać Maćka i dysząc z wysiłku jęknęła:
– Paweł… To… nie tak… jak myślisz… Oni… nie jak małżeństwo… Oni… tylko… w jednym lokalu!
Redaktor Naczelny spojrzał na nią wnikliwie i z miną inkwizytora zapytał:
– Jesteś pewna?!
– Tak! Tak! Przecież sam widziałeś, że tam jest więcej niż jedna sypialnia! – zapewniła go gorliwie. – Jak mogłeś w ogóle Anię podejrzewać! – udała zgorszenie. – Jak mogłeś brukać jej białą sukienkę taką insynuacją! – wymierzyła w niego oskarżycielsko palec. – Wstydź się!
Następnie złapała mnie dziarsko za rękę i demonstrując święte oburzenie pociągnęła w stronę samochodu.
Gdy w końcu w mocno okrojonym gronie dotarliśmy na kolację sięgnęłam łapczywie po powitalny kieliszek wina i chłepcząc mruknęłam do Maćka:
– Na trzeźwo tego nie zniosę! Możesz prowadzić?
Patrząc jak wytrząsam na język ostatnie krople z kieliszka przytaknął bez przekonania a ja zorientowałam się, że staliśmy się właśnie jednym z TYCH małżeństw. W tej sytuacji drugi kieliszek był zdecydowanie konieczny…
Reszta wieczoru upływała w przyjemnej, choć nieco zbyt upalnej atmosferze. Goście poddali się rozluźnieniu, głos boży zamilkł i nikt ze zgromadzonych nie wydawał się zdumiony faktem, że nowożeńcy dotykają nie tylko własnych ciał. I gdy po północy zdawało się już, że nasze małżeństwo ma szanse przetrwania, na taras wpełzła ciągnąca za sobą spuchniętą do rozmiarów dyni nogę Marta:
– Cholera jasna! Fuck, shit i gówno! – zakrzyknęła boleśnie. – Potknęłam się na schodach!
Opadła na marmurową posadzkę podłogi i uwalniając stopę z kilkunastocentymetrowej szpilki jęknęła
– Taniec na rurze poszedł się paść!
Patrząc na jej pęczniejącą w oczach siną kostkę zrozumiałam w końcu przed czym ostrzegali mnie znajomi: małżeństwo rujnowało przyjaźnie, trzeźwość, a nade wszystko karierę.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.