Złożona mi przez Grażynę wizyta – o kryminalnej propozycji nie wspominając – wprawiła mnie w długotrwały stan umysłowej katatonii. Moje myśli kłębiły się niczym gęste opary czadu w dworcowej budce z kebabem a ambiwalencja uczuć przerastała wszystko, co było mi dane dotąd przeżyć dzięki uprzejmej socjopatii rozlicznych „eksmężów”.
Fascynacja szpiegowskimi zdolnościami przyjaciółki, pozwalającymi jej na ukrywanie krępujących faktów i równoczesne kompletowanie kwitów, fałszywych świadków oraz obciążających męża poszlak, mieszała się ze współczuciem dla porzuconej kobiety i oszołomieniem siłą jej gniewu. Na wszystko to nakładała się bolesna świadomość, że mimo łączącej nas przez lata konfidencji, Grażyna ukrywała przede mną swoje nieszczęście stawiając własny wizerunek ponad naszą przyjaźń. Piorunującą mieszankę uzupełniała irytacja z powodu jej niezachwianego przekonania, że bez wahania zgodzę się na wystąpienie w sądzie. Tym dziwniejszego, że wszyscy troje wyrośliśmy z tego samego kręgu zawodowego, który nie pozostawiał miejsca dla legislacyjnej ignorancji i z góry skazywał sprawę na długotrwały i żmudny proces, w którym każda ze stron – poza własną racją – będzie starała się udowodnić procesową kompetencję.
Przez dłuższy czas poddawałam się delikatnemu oszołomieniu pozwalając, by skłębione pod czaszką myśli kotłowały się w dudniącym rytmie podwyższonego ciśnienia. W końcu, gdy pierwsze symptomy zaczadzenia zaczęły ustępować, podniosłam się zza biurka i krążąc nerwowo po gabinecie poczułam pierwsze ale jakże wyraźne nuty Schadenfreude. Bo o ile trwały rozkład pożycia Jankowskich nie budził zdziwienia, o tyle objawione nagle istnienie jąder w mosznie prezesa stanowiło niezwykle miłą niespodziankę.
Grażyna należała do grona tych kobiet, które z włoską beztroską podchodziły do małżeństwa uznając, że równo uprasowane koszule i niepowtarzalny smak podawanych domownikom potraw, zapewni im wierność i dozgonną trwałość rodziny. Materialne przejawy uczucia oferowane jej przez męża, a mające zwykle postać drogich zegarków, egzotycznych wakacji i biletów do teatru, uznawała za wystarczające i z cierpliwością godną Carmeli Soprano przymykała oko na późne powroty i służbowe wyjazdy, całą energię kierując na zapewnienie Piotrowi czekającej na stole kolacji i elegancko oprawionych w ramki aktualnych zdjęć Bronisława, które karnie stawiał na błyszczącym blacie prezesowskiego biurka. Jej niezachwiana wiara w mężowską lojalność nie poddawała się żadnym próbom i to, co w moich neurotycznych trzewiach już dawno wywołałoby wstrząsy sejsmiczne, u niej budziło jedynie delikatny uśmiech kobiety absolutnie pewnej swego. Grażyna nigdy nie analizowała drobiazgów, nie poddawała się czarnym myślom, nie zakładała mrocznych scenariuszy. Wbrew cynizmowi całego otaczającego ją środowiska wierzyła w wartości chrześcijańskie i cementujący walor sakramentalnego ‘tak’. Jeśli zdarzało jej się poczuć nieszczęśliwą, to zrzucała to na karb niestrawności i przeprowadzała błyskawiczną autokurację domowym rosołem z kury, święcie wierząc w uzdrawiającą moc staropolskiej kuchni i eleganckiego dressingu pozorów.
W przeciwieństwie do niej prezes Jankowski – do którego nie zwracała się nigdy inaczej niż ‘Piotrze’ – sprawiał zwykle wrażenie przytłoczonego życiem i posępnego. Z upływem lat jego plecy coraz bardziej pochylały się, włosy rzedły a twarz zyskiwała tragiczny rys zdegenerowanego arystokraty, po którego śmierci cały majątek przejdzie na prowadzącego hulaszczy tryb życia kuzyna po kądzieli. Patrząc na niego trudno było uwierzyć, że był w stanie ukończyć studia, zrobić aplikację radcowską i prestiżowe studia MBA, o zapłodnieniu żony nie wspominając. Gdy pojawiali się gdzieś razem to ona sterowała jego krokami i konwersacją, sugerując dobór przyjaznych jego żołądkowi potraw z równą wprawą jak ta, z którą dobierała właściwe dla zgromadzonych gości anegdoty. W rzadkich chwilach damskich zwierzeń zapewniała, że w łóżku gra zwykle rolę zagubionej nastolatki co – jak wyczytała kiedyś w eleganckim piśmie dla dojrzałych kobiet – miało pozwolić mężowi na zachowanie resztek godności i przekonania, że zawsze jest górą. Leżała zatem nieporuszona na plecach i pozwalała mu na wykonywanie nerwowych pchnięć, których kulminacją zawsze pozostawał jej bolesny, smakujący defloracją jęk. Gdy spełzał z niej, zawstydzony wciąż na nowo zadawanym bólem, przywierała do jego boku głaszcząc go uspokajająco po ramieniu i zapewniając, jak bardzo cieszy się mogąc dać mu ten mały dowód miłości, po czym szła pod prysznic, by nie zaplamić egipskiej bawełny prześcieradeł ściekającą po udach spermą. Wracając do sypialni zabierała z kuchni tacę z resztkami kruchej tarty śliwkowej i szklanką ciepłego mleka, po którym – jak święcie wierzyła – chłopcy zawsze lepiej śpią…
Kiedy skupiona nad stepfordzkimi walorami Grażyny gapiłam się przez biurowe okno rozważając – niezrozumiałe w gruncie rzeczy – przyczyny, dla których nie pisała jeszcze kulinarnego bloga, do drzwi gabinetu zastukała Marta i nie czekając na zaproszenie wsunęła głowę:
– Jesteś? – syknęła konspiracyjnie, jakby mój widok nie był wystarczającym dowodem.
– No, jestem… – mruknęłam ciężko machając ręką, by weszła.
– Co ci się stało? Wyglądasz koszmarnie – uśmiechnęła się z wyraźną satysfakcją i śmiejąc dodała: – No co? Wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją szczerość…
– Tak, tak… – potwierdziłam mechanicznie wciąż zastanawiając się, jak Piotrowi udało się wyzwolić od żony idealnej. – Co tam?
– Ach… No… Chciałam ci tylko powiedzieć, że zadzwonił do mnie Turek! – Marta uśmiechnęła się szeroko.
Zmarszczyłam brwi w zastanowieniu i przerzucając w głowie fiszki martowych podbojów starałam się przypomnieć, o którym z jej byłych lub niedoszłych mężczyzn może być mowa. Odkąd znałyśmy się z Martą faceci przelewali się przez nasze życie tak szeroką falą, że w większości przypadków nie zadawałyśmy sobie nawet trudu zapamiętywania ich imion. Zwykle określani byli tylko dla nas rozpoznawalnymi pseudonimami, dzięki którym po miesiącu byłyśmy jeszcze w stanie dojść, o którym mowa. W ten właśnie sposób narodził się Pan Opaska – który na pierwszą randkę przybył w eleganckim płaszczu od Armaniego uzupełnionym flauszową opaską z radosnym napisem Atomic, słynący z przynoszonych mi do biura donutów Pan Pączek czy zapamiętany wyłącznie dzięki zaprezentowanej swego czasu trosce o przyszłą emeryturę Pan ZUS. Pana Turka w żaden sposób nie mogłam sobie jednak przypomnieć…
– Jaki Turek? – spytałam w końcu widząc, że Marta wierci się w nerwowym oczekiwaniu na moment, gdy będzie mogła kontynuować opowieść.
– No, Turek… Nie pamiętasz jak byłyśmy w Paryżu i taki gość ze Stambułu zaczepił mnie w barze…? – podsunęła usłużnie.
– No tak! – przytaknęłam skwapliwie uderzając się dłonią w czoło, choć moje wspomnienia z Paryża były zbyt mętne, by udało mi się przywołać twarz delikwenta.
– No więc, zadzwonił a potem przysłał mi maila! – Marta siłą hamowała ekscytację. – I zaprasza mnie na weekend do Paryża. Bo przecież tam się spotkaliśmy… – jej twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
– To było tego dnia, gdy poszliśmy wszyscy do Hustler Clubu, z którego zostałam wyproszona za robienie nieuczciwej konkurencji tancerkom…? – próbowałam przypomnieć sobie przebieg wieczoru.
– Dokładnie! Romański miał wtedy urodziny. Pamiętasz? Skuliśmy się jak messerschmitty, Satkiewicz upuścił pod stół twoją szminkę i wszyscy – poza tobą i Rafałem – pełzaliśmy po podłodze, żeby ją znaleźć. Bo wy byliście zbyt napruci, żeby coś zauważyć… – Marta zachichotała lekko i puściła mi oko. – A potem na ulicy jakiś Murzyn podszedł do mnie i Satkiewicza i chciał nam sprzedać haszysz… Pamiętasz?
– Coś tam pamiętam… – uśmiechnęłam się pod nosem wciąż nie mogąc sobie przypomnieć żadnego Turka.
– A pamiętasz, jak nie chciano nas wpuścić do Hustler Clubu, bo byłyśmy jedynymi kobietami? – Marta znów zaczęła chichotać. – I wtedy powiedziałaś temu wielkiemu facetowi na bramce, że jesteś z Playboy’a i nic nie powstrzyma cię przed sprawdzeniem, co ma w ofercie konkurencja! A gdy już nas wpuścił zaczęłaś tańczyć lap dance nad Romańskim…
– Taaa… – mruknęłam niewyraźnie. – Tylko przypadkiem nie zacznij wspominać tamtych czasów przy Maćku…
– No co ty! – Marta obruszyła się szczerze. – Przecież to był wyjazd służbowy! I byłyśmy bardzo porządne! A co? Nie?
– Ano tak – przyznałam z rozgoryczeniem. – Ale co z tym Turkiem?
Marta przez moment poklepywała podłokietnik fotela zanosząc się śmiechem, po czym ocierając załzawione oczy jęknęła:
– A pamiętasz… To już ostatnie… Jak jedna laska chciała zatańczyć dla Wojdy? A on jej wtedy pokazał palec z obrączką i powiedział – jej głos łamał się od śmiechu – ‘Because of this ring I cannot fully engage in the project…’
– Rzeczywiście. Byliśmy bardzo porządni… – zaśmiałam się.
– No więc ten Turek, to mnie zaczepił jak nad ranem przeszliśmy z Hustlera do jakiegoś Irish Pubu. I żeby się odczepił to dałam mu wizytówkę. No i teraz mu się przypomniało!
– I co? – spojrzałam na nią spodziewając się, że zaraz zastrzeli mnie jakąś rewelacją o zamiarze porzucenia narzeczonego i wyprowadzce do Stambułu.
– No i nic. Tylko wiesz… – Marta nagle zrobiła się całkiem poważna. – To oznacza, że zaczęła się jesień sentymentów…
Siedziałyśmy przez moment w ciszy wymieniając wymowne spojrzenia i pozwalając, by dotarło do nas znaczenie tureckiego telefonu.
– No to teraz się zacznie… – mruknęłyśmy zgodnie a ja po raz pierwszy od wyjścia Grażyny zdołałam zapomnieć o jej wizycie.
Jesień sentymentów dopadała nas co roku a zapowiadającą ją jaskółką był zwykle telefon od spławionego wiele lat wcześniej adoratora, którego nagle opanowywało prowokowane przez koniec kanikuły rozrzewnienie. Pod koniec lata, gdy rozbudzone upałem nadzieje na gorący seks gasły a ulice – zamiast kolorowych sukienek – zaczynały wypełniać bure, bezkształtne chałaty, wszyscy samotni faceci wpadali w panikę i z trudem opędzając się od mrocznych wizji samotnych, zimowych wieczorów studiowali swoje notesy w poszukiwaniu kobiet, od których zdarzyło im się kiedyś wyłudzić numer telefonu. Dla mnie i Marty oznaczało to niezliczoną ilość rozmów, maili i esemesów, w których żmudnie starałyśmy się przywrócić mężczyznom pamięć. Bo jesień sentymentów – poza czułostkowym romantyzmem – niosła w sobie również sporą dawkę wybiórczej amnezji, dzięki której spuszczeni niegdyś po kancie panowie zdawali się zupełnie nie pamiętać powodów, dla których nie chciałyśmy z nimi rozmawiać.
Przytłoczona nadmiarem wrażeń sięgnęłam po papierosa i wzdychając głęboko zaciągnęłam się dymem.
– Myślisz, że oni nigdy nie dadzą nam spokoju? – spojrzałam na Martę przez chmurę kłębiącej się między nami szarości.
– Myślę, że nie… Wiesz, że nie odstrasza ich ani to, co mówimy ani nawet fakt, że ty wyszłaś za mąż a ja mam narzeczonego… – mruknęła.
– Myślisz, że Turek pamięta w ogóle jak wyglądasz…? – spytałam czując, że jakaś nieskrystalizowana jeszcze do końca myśl kołacze mi się w tyle głowy.
– No co ty! – Marta żachnęła się lekko i spojrzała na mnie jak na wariatkę. – Jedyne, co może pamiętać, to że jestem brunetką…
– Czyli… – zaczęłam artykułować powoli swoją myśl – w zasadzie każda kobieta z ciemnymi włosami i dużym biustem mogłaby skorzystać z jego zaproszenia…?
– Noooo…? – spojrzała na mnie pytająco.
– To na razie nie dawaj mu negatywnej odpowiedzi… Zobaczę, co da się zrobić… – mruknęłam cicho i zaczęłam pakować leżące na biurku rzeczy.
W drodze do domu sięgnęłam po leżącą na fotelu pasażera komórkę i wybrałam numer Grażyny. Kiedy w słuchawce odezwał się jej naburmuszony głos rzuciłam:
– Przykro mi, że nie mogę ci pomóc w sprawie rozwodu. Ale jeśli chcesz, to mam dla ciebie ekscytujący weekend w Paryżu z przystojnym bankierem ze Stambułu…
Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała całkowita cisza. W końcu Grażyna chrząknęła i odpowiedziała:
– Najlepszą zemstą jest dobre życie. Wchodzę.
Teraz wystarczyło już tylko, by Marta znalazła wysoką blond koleżankę…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.