Marketing bezpośredni

 
Pierwszą po budziku rzeczą, jaką dzisiaj zobaczyłam był penis. Wyprężony mężnie, z odkrytą głową, dumnie stawiający czoła porankowi. Lekko opalony, wychylający się z pomiętych prześcieradeł, zapowiadający poranne bara-bara. Penis, który się poniedziałkom nie kłania. Przyjrzałam mu się z pewnym niedowierzaniem, bo przecież nie każdy dzień zacząć można od tak wspaniałego widoku, i już miałam rozsunąć usta w radosnym oczekiwaniu, gdy zza mglistych zasłon rozespania zaczęła docierać do mojego mózgu potworna prawda: nie ruszał się! Stał mi przed oczyma i ani drgnął! Zamarły w bezruchu jak krzywa wieża w Pizie, wynurzający się jak maszt z odmętów pościeli w kwiatki…
 
Otrzeźwiona nagłą myślą, że nie mam kwiecistych prześcieradeł usiadłam na łóżku starając się pozbierać myśli. Spojrzałam na niego raz jeszcze; przesunął się nieco z pola widzenia, przysłonięty silną męską dłonią, pod którą czarno na białym widniało: „Mój Penis”. Przetarłam zaspane oczy z niedowierzania i przysuwając wyświetlacz komórki do czubka nosa obejrzałam go raz jeszcze. Był. Stereo i w kolorze uśmiechał się do mnie ememesowo na dobry początek dnia.
 
Chcąc się upewnić, kto przedstawia mi swojego najlepszego przyjaciela sprawdziłam nadawcę. W obliczu adwokackiej togi dygnęłam grzecznie i uśmiechając się uprzejmie odpowiedziałam:
 
– Miło mi poznać. Wiele o Panu słyszałam.
 
Nie odpisał, rozczarowany widocznie, że nie zrewanżowałam się multimedialną prezentacją Koleżanki Waginy ani Bliźniaczek Piersi.
 
Zgnębiona brakiem dalszego kontaktu powlokłam się pod prysznic rozważając zagadki nowoczesnych technik marketingowych. Musiała stać za tym jakaś poważna agencja reklamowa. Nikt bez rynkowego doświadczenia nie opracowałby przecież lepszej kampanii. Bo przecież każdy w mieście wie, że Mecenas D. to nie żadna fujara, tylko adwokat z jajami. Rasowy członek palestry.

 

30 kwietnia 2007
2007©Anna Zacharzewska