Rzecz o lizaniu jaj

 
Samantha Jones, jedna z bohaterek kultowego już wśród kobiet serialu „Sex & the City”, wyjaśniała swoim nieodłącznym przyjaciółkom powód, dla którego mężczyźni zdradzają; podobno robią to z tego samego powodu, dla którego psy liżą sobie jaja: bo potrafią. Samantha nie była przy tym ani zdeklarowaną monogamistką ani wielbicielką życia rodzinnego. Przeciwnie, w klasyfikacji na samca alfa wyprzedziłaby zapewne wszystkich moich ex. Jej seksualna swoboda kwalifikowała się jednak bardziej do rosnącego kręgu „seryjnych monogamistów” niż zdradzających. Serie Samanthy były liczne i krótkie, ale wciąż pozostawały seriami. Nie o niej jednak…

 
Ze zdradą – jak z każdym innym grzechem – jest tak, że choć potępiana w czambuł wciąż pleni się z uporczywością perzu. I kto bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem. Sama nigdy nie byłam święta i niejednokrotnie zdarzyła mi się zdrada z premedytacją; zaplanowana, wyczekiwana i w żaden sposób nieusprawiedliwiona chwilową pomrocznością jasną. Jedyne co mnie w tych sytuacjach interesowało (poza ekscytującym seksem, rzecz jasna), to nie dać się złapać. Opracować godną „Ocean’s Eleven” (i kolejnych) strategię i rozegrać wszystko w białych rękawiczkach – nie pozostawiając nie tylko śladów, ale nawet poszlak. Powód był jeden i nie był to bynajmniej strach przed przyłapaniem, a podskórna niechęć do dodatkowego upodlenia rogacza wiedzą o stanie poroża. Bo jak wielokrotnie powtarzał mi jeden z moich szefów: wszystko można, byle dyskretnie.

 
Powody, dla których zdradzałam swoich mężczyzn były różne, podobnie zresztą, jak osiągana ze zdrady satysfakcja. Za każdym razem wracałam jednak w – niekoniecznie czułe – ramiona stałego partnera z czystym sumieniem zdradzającej dyskretnie. W zgodzie z sobą usprawiedliwiałam przyłapanych na romansach czy nawet zastanych in flagranti, wiedząc najlepiej, że nic nie jest czarno-białe. Bo zdrada była zawsze dla mnie sygnałem, że o miłości w stałym związku mowy już być nie może. Jeśli wciąż w nim tkwiłam to z pobudek raczej logistyczno-technicznych, niż przykucia głębią uczuć. Rozstanie było kwestią czasu i rozgrzeszało ostatecznie wszystkie skoki w bok.
 
Przez wiele lat zdrada była dla mnie czynnością absolutnie jednostronną. Nie potrafiłam być zazdrosna i przez myśl mi nawet nie przechodziło, że któryś z moich mężczyzn mógłby pod przykrywką podróży służbowej ukryć dwudniowe bzykanko z cycatą brunetką. Wolna od wszelkich niepokoi rozchylałam uda przed kolejnymi penisami wierząc święcie, że nie gościły dzień wcześniej w waginie innej kobiety. Naiwność? Być może, ale za to jaki komfort!
 
Ostatnio wszystko się jednak zmieniło. Zestaw wskazujących przeciwko aktualnemu panu poszlak zaczął mnie niepokoić w stopniu sprawiającym, że po raz pierwszy poczułam w żołądku piekące uczucie zazdrości. Wszyscy, którzy go zaznali, wiedzą dokładnie, jak upadlającym gadem być potrafi. Węszącym, wszędobylskim i nieznośnym. Każącym analizować każdy krok i każde słowo, i podpowiadającym szpetnie, że odpowiedź znajdzie się w liście niewykasowanych z komórki esemesów, kieszeniach spodni i zapachu kołnierzyka. Broniąc się przed myślą o jego zdradzie (i przed własnym obłędem) zasięgnęłam opinii otoczenia dowiadując się – ku swojemu niezmiernemu zdumieniu – że nie jestem w swej paranoi odosobniona. Bo jak wyszeptał mi na ucho Marek, z przeglądaniem komórki partnera jest jak z masturbacją: nikt się nie przyzna, a wszyscy to robią.
 
Ostatnie dni przyniosły kolejną dawkę wątpliwości. Tym razem – co ciekawe – nie poczułam się jednak zazdrosna. Nie pojawiła się też niecna myśl, by przefiltrować mu telefon. W konfrontacji z kolejną niejasną sytuacją okazało się, że jego domniemana zdrada zupełnie mnie już nie interesuje, a jedyne, czego chcę, to by kochając się ze mną założył oddzielającą mnie od tamtej kobiety (o ile w ogóle istnieje) gumę. I sama już nie wiem, dlaczego tak jest. Czy to urok stoicyzmu, koniec miłości czy reperkusja po tym, że przez lata sama lizałam sobie jaja. Bo potrafię.

 

25 listopada 2007
2007©Anna Zacharzewska