Taniec na puentach


Rzecz z mężczyznami miała się tak, że znałam ich w życiu zbyt wielu.
 
Mądrych i brzydkich, głupich i pięknych, szaleńczo bogatych i równie toksycznych, statecznych i nierozsądnych. Królów melanżu, pracoholików, prawników, lekarzy, muzyków. Szamanów, sportowców, rekiny biznesu. Hebrajskich żołnierzy, cypryjskich krezusów, brytyjskich spadochroniarzy. Dziwaków, szaleńców, nudziarzy. Nadętych bubków, żałosnych Dyzmów, snobów, warchołów, lamerów. Mądrych i z klasą, ciekawych i z ikrą, smacznych, trujących, bezpłciowych. Wybitnych kochanków i impotentów, szarmanckich magnatów, posępnych prostaków i silnych, bezmózgich drwali…
 
Gdy po rozwodzie wróciłam na rynek, me ego było złamane, morale wątłe a wiara w siebie zerowa. Tuż przed trzydziestką, z wyrokiem w kieszeni oraz niewielkim znawstwem materii trafiłam do świata, gdzie nic już nie było mi znane. Dawne nawyki i przekonania, dobre na czasy młodości, w obliczu świata dorosłych uległy hiperinflacji. Naiwna wiara w lojalność zdechła po pierwszych randkach grzmotnąwszy w trotuar niczym instrument Chopina a romantyczne rojenia o byronowskiej sile uczucia awansowały do roli bzdetów. Natychmiast po wyjściu z sądu otoczył mnie bowiem laurowy wieniec kochanków wielbiących mą boskość w okrągłych, szkarłatnych zdaniach, nużących miałkością rozmowy i natarczywie przymilnych do granic. Kolacje, rauty, szampany. Kwiaty i kluby. Kawiarnie, parki, prezenty. Czerwone dywany, premiery, pikniki. Opakowane w celofan przepiękne fasady kryjące niewprawnie samcze nadzieje na szybki numerek lub zasilenie kasy lichwiarza. I wszystko to w lepszej intencji: poszukiwaniu Świętego Graala…
 
Uznawszy szybko, że jestem w piekle i czas porzucić nadzieję, oddałam się niezliczonym badaniom obiektów i empirycznie doznając wszystkiego zaczęłam zbierać materiał do dysertacji o samca tańcu godowym. Z wiarą w moc statystyki zwiększałam obroty na kontach, mnożyłam spotkania i randki – by dojść do przynajmniej dwóch dziennie – a w miejsce masywnych odrzwi do domu wstawiłam drzwi obrotowe. Licząc ze sporą szansą, że któryś będzie szaleńcem, nabyłam również berettę i uzbrojona w cierpliwość badałam, badałam, badałam…

 
Niestety…
 

Miesiące mijały, kalendarz nabrzmiewał lecz żaden sprawdzony osobnik nie przeczył ogólnej zasadzie. I choć dociekliwość umysłu skłaniała mnie jednak ku tezie, że istnieć muszą wyjątki, macana dogłębnie Warszawa zdawała się takich nie mieć. A pojedyncze, nieomal normalne przypadki, zawsze cierpiały na defekt. Inteligentni i bystrzy nosili starczego garba i kwity emerytalne do ZUSu. Piękni i młodzi drażnili chciwością, bogaci – rozdętym ego a przyzwoicie przystojni i w równej mierze rozumni okazywali nad wyraz nudni. Szukali matek, sponsorek, kurtyzan lecz nie towarzyszek do zabaw. Nie mieli wdzięku, polotu, charyzmy lub zwykłej przyzwoitości. I każdy przychylał do wniosku, że to wyłącznie na singlach bywają nagrane przeboje.
 
Gdy w końcu zmęczona nad wyraz długim szukaniem złota, dorastać zaczęłam do myśli o skoku na jubilera, w Caffe Balgera na Placu Trzech Krzyży samotny mężczyzna zasiadł nad miską ravioli. Na równi znudzony, bez wiary w sukces spoglądał na mnie badawczo nie robiąc planów, nie pisząc agendy, nie obiecując rozkoszy cielesnych. Zjadł, wstał i wyszedł. Ot tak, po prostu. A ja – dostrzegłszy zjawisko – wyszłam tuż za nim, by sprawdzić, gdzie czai się podstęp…

 

Przez osiem miesięcy byliśmy niczym Bonnie i Clyde. Travolta z Newton John, Bruce z Lee, King z Kongiem, pomidor z mozzarellą i kawa z mlekiem. Jak Mulder i Scully, Tomek i Huck, Aston z Martinem i Moët z Chandon. Lecz nigdy Lech z Jarosławem!
 
Niepokonani w wygłupach, ekscesach, zabawie. Szaleni w duecie, rozsądni osobno. Kompletnie nietrzeźwi choć całkiem na trzeźwo. Rozbijający się po ulicach w nagłej potrzebie rajdów samochodowych, komentujący buty tancerek w strip-clubach, wizytujący dancingi ludowców w hotelu Dom Chłopa i rozbawieni efektem, jaki me kuse stroje robią na otoczeniu. Gracze, prowokatorzy, szaleńcy. Uznani na mieście za parę enfants terribles, zbierający wątpiące spojrzenia statecznych mężczyzn i dwuznaczne uśmieszki zaradnych kobiet. Wystawiający widok mojego dekoltu na aukcjach charytatywnych organizowanych przez panie z towarzystwa, siejący absurdalne plotki i całkiem prawdziwe anegdoty. Grzmiący z samochodów rzewnymi przebojami Julio Iglesiasa, co do których nikt nie miał pewności, czy leżą w naszym guście, czy może odwrotnie. Podejrzewani o najlepsze i najgorsze. Pożądani towarzysko i obserwowani czujnie w nadziei na smaczną plotkę i rysę na wizerunku. Buszujący w miejskim zbożu i latający nad kukułczym gniazdem.
 
Przez osiem miesięcy było nam zielono, szmaragdowo. Nasze zegarki zdawały się spóźniać o kilka lat i pozwalały zapomnieć o wieku, konwenansie i nudzie życiowej mądrości. Życie brzmiało jak czterokreślne cis, uwodziło zapachem malin i oszałamiało jak bis w Metropolitan Opera. Uciekaliśmy rzeczywistości na wagary, wydrapywaliśmy z ziemi niebo i durzyliśmy się w przepastnym menu, jakie otworzył przed nami Chef Suprême.

 
Do czasu…
 

Minęło pięć długich lat i świat znów się zmienił nie do poznania. Otaczający mnie mężczyźni stracili swoją drapieżność a kobiety urodę. Życie płynęło spokojnie dając wrażenie logicznego uporządkowania i iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Na wypolerowanym doświadczeniem charakterze rysy były co prawda bardziej widoczne ale otoczenie zdawało się wybaczać mi je z większą niż kiedyś łatwością. Oswojone z podskórnym szaleństwem, potrafiące okiełznać temperament dopuszczało mnie chętniej do sacrum dorosłości. Nadało szlify oficerskie i order mężatki. Uspokojone faktem, że spełniam już teraz stawiane kobietom w mym wieku wymogi formalne, zachęcało do inicjatyw wspieranych przez ogół biorąc mą krnąbrność za tymczasowe jedynie wahanie.

 
Pozory wciąż je myliły…
 

W jednym tygodniu stawili się nagle dwaj mężczyźni z przeszłości. Z jednym spędziłam dwa tylko wieczory, z drugim – osiem miesięcy. Każdy zapisał się w mojej pamięci lecz były to całkiem odmienne obrazy a pierwszy z panów nie miewał w sobie nic z Clyde’a. Lecz jedna rzecz była wspólna: mój ciągły brak wiedzy skąd urwał się pierwszy i jak przepadł drugi.

 
A puenty nie było…