Plecofobia

 
Zastanawiam się ostatnio nad naturalnymi poniekąd a jednak trudnymi do zaakceptowania zmianami w związkowym życiu seksualnym. Tym życiu po życiu, gdy pierwsza fascynacja wygasa tłumiona codziennym zabieganiem i rutyną, gdy zmęczenie bierze górę nad pożądaniem a partnerzy znają swe ciała na tyle dobrze, by z precyzyjną pewnością doprowadzić się do orgazmu w czasie krótszym niż dawniej spędzany na pocałunkach.
 
Z jednej strony taki stan oswojenia i swobody wydaje się być pożądany i komfortowy dając obu stronom prawo do zmęczenia i sennego, pozbawionego ekscytacji buziaka na dobranoc, z drugiej jednak budzi niepokój każąc się zastanawiać, czy w związku zawsze skazani jesteśmy na seksualny marazm. Co ciekawe, zaniepokojenie tą łóżkową szarzyzną częściej dręczy kobiety. Może dlatego, że z właściwą sobie perfidią dobudowujemy do niej niekorzystne dla nas diagnozy i szukamy przyczyn w hipotetycznej niedoskonałości naszych ciał lub domniemanej zdradzie partnera. Faceci zdają się podchodzić do sprawy ze znacznie większym luzem, tłumacząc sobie naszą łóżkową ospałość zmęczeniem, bólem głowy albo fochami napięcia przedmiesiączkowego. Pomysł, że mogłybyśmy doprawiać im rogi dopada ich jako ostatni. Może wynika to z typowego męskiego optymizmu a może z uwarunkowanych kulturowo przekonań, że kobieta znacznie rzadziej od nich ma ochotę na seks, dość że nasze wieczorne niedotykalstwo nie zraża ich ani nie niepokoi w stopniu porównywalnym do tego, jaki my odczuwamy na widok odwróconych w naszą stronę męskich pleców.

 
Snując się ostatnio po sieci trafiłam na blog mężczyzny, w którym autor wylewał swoje żale z powodu nadmiernego entuzjazmu seksualnego żony. Uskarżał się, że jego kobieta oczekuje od niego regularnych igraszek i nie pozwala mu spać mimo, że na to właśnie miałby największą ochotę.
 
Zdumiona tym niespotykanym – zdawałoby się – rozumieniem „małżeńskich obowiązków” zajrzałam do komentarzy ze zgrozą odkrywając, że oto trafiłam chyba na forum odczuwających seksowstręt, skupionych w jakiejś przedziwnej grupie wsparcia mężczyzn. Mężczyzn, dla których idealną związkową statystyką byłby seks dawkowany ostrożnie – w porcjach nie większych niż jeden w tygodniu numerek. Z opowieści snutych przez zgromadzonych w tym miejscu panów wyłaniał się potworny obraz kobiet-modliszek; perwersyjnych i wyuzdanych czcicielek seksu, skłonnych zrezygnować z godziny snu na rzecz penetracji, rozbierających swoich mężów z bezpiecznej okowy piżam lub wsuwających lubieżnie dłoń do kieszeni ich spodni. Kobiet-nimfomanek.
 
W pewnym sensie poczułam się wywołana do tablicy; zobowiązana bronić swojego i innych kobiet prawa do regularnych orgazmów i znacznie rzadszych bólów głowy. Prawa do… seksu. Powstrzymałam się jednak i opuściłam sekretne miejsce męskich wynurzeń bez słowa – przygnębiona perspektywą borykania się odtąd z dodatkowym, niewkalkulowanym wcześniej w moje życie seksualne ryzykiem: męską migreną.

 
Gdy kładę się obok mojego faceta, nie zakładam, że nasze łóżko będzie aż tak gorące jak w pierwszych tygodniach znajomości. Nie oczekuję już nocnych sekscesów, nie spodziewam się tego seksualnego głodu, z jakim smakował mnie jeszcze kilka miesięcy temu. A jednak jest we mnie tęsknota za tymi niekończącymi się nocami, gdy grafik dnia następnego nie miał żadnego znaczenia.
 
Nie mam pomysłu jak zachować w związku seksualną temperaturę wrzenia nie ocierając się przy tym o perwersje rodem z „Gorzkich godów”. Nie wiem co zrobić, by wciąż obojgu nam chciało się tak jak czasem się nie chce. Nie znam patentu ani recepty na kolejne miesiące erotycznej ekstazy. Wiem tylko, że za każdym razem, gdy zamiast otwartych – choćby na przytulenie – męskich ramion znajduję w łóżku chłód odwróconych w moją stronę pleców, mój własny seksualny zapał zaczyna kłaść się na katafalku. A pierwszym sposobem na jego reanimację, jaki przychodzi mi do głowy jest… nowy mężczyzna.

 

25 września 2007
2007©Anna Zacharzewska