Sexywood

 
W londyńskiej Tate Modern jako czołowe dzieło sztuki nowoczesnej wisi maleńki, stary telewizorek, na którym w chropowatej czarno-bieli wyświetla się mimika kobiecego orgazmu. Poza twarzą w kadrze nie mieści się nic, co mogłoby podpowiedzieć temat filmu, a jednak już po chwili uważny obserwator rozpoznaje w oglądanej kobiecie kolejne etapy seksualnego uniesienia – od gry wstępnej, przez naprężenia kosmicznych lotów aż po rozluźnienie miękkiego lądowania. Miłośnicy sztuki zatrzymują się na moment i nie czekając z reguły na orgazm odchodzą z pobłażliwym uśmiechem i kwitującym niegdysiejszą odwagę twórcy wzruszeniem ramion. W czasach erotycznych portali, krążących po sieci filmów rodem z sypialni hollywoodzkich gwiazd i robiących karierę dzięki domowym pornosikom (bo nawet nie pornosom) dziedziczek hotelowych imperiów, ograniczenie kadru do kobiecej twarzy trąci nie tylko – nomen omen – myszką, ale przede wszystkim pruderyjną naiwnością.
 
Odkąd kamery i aparaty cyfrowe stały się powszechnie dostępne nie ma już chyba wielu par, które nie pokusiłyby się o filmowanie swoich miłosnych igraszek. Każdemu z nas przychodzi to w końcu do głowy i każdy, ośmielony faktem, że filmowa klisza nie musi już iść do wywołania, sięga w końcu po aparat. Wielbiciele domowej erotyki ustawiają kamery na statywach, hobbyści sięgają po miniaturowe cyfrówki albo telefony komórkowe. Sprzęt i jakość nagrania ma przecież w tej zabawie najmniejsze znaczenie; istotny jest sam fakt nagrywania i moment, gdy zaspokojeni orgazmem oglądamy się potem na wyświetlaczu LCD przeżywając na nowo łóżkowe uniesienia. I to jest sexy. Znacznie bardziej nawet niż oglądanie nasmarowanych oliwką niemieckich porno-gwiazd. I chwała japońskiej myśli technologicznej za to, że najmodniejszy dzisiaj gadżet seksualny ma kształt telefonu a nie lepiącej się do spoconego ciała dmuchanej lalki z dziurą zamiast ust.
 
Jeszcze w czasach, gdy Almodovar kręcił „Kikę” jedynym sposobem zachowania prywatności sypialnianych nagrań był – okupywany przez bohaterkę permanentnym brakiem orgazmu – polaroid. Dziś scena ta bawi na równi z dziełem z Tate Modern. I nie chodzi już nawet o technologiczne wsparcie dla naszych zabaw seksualnych. Jeszcze dziesięć lat temu głównym tematem kobiecych pism było nasze niekwestionowane prawo do orgazmu, dzisiaj każdy bardziej wyzwolony miesięcznik zachęca nas, byśmy w walce z kompleksami masturbowały się obserwując jak piękne jesteśmy w trakcie seksu. I choć żadna z nas nigdy się do tego nie przyzna, większość prawdopodobnie próbowała. Jedne przed zaparowanym łazienkowym lustrem, inne przed obiektywem, najodważniejsze przed przesyłającą obraz bezpośrednio na erotyczne serwery internetową kamerką. Zdjęcia próbne mamy już za sobą i namówienie nas na spektakl dla dwóch aktorów nie jest już żadną sztuką. Nasza otwartość na urządzanie planu filmowego w sypialni sięga zresztą daleko dalej…
 
Poznana na wakacyjnym wyjeździe para, siedząc z nami w hotelowym barze postanowiła podzielić się zapisanymi w aparacie wspomnieniami. Gdzieś między plażą, palmami i beduinami na wielbłądach pojawiły się pościelowe fotosy, które nasi przypadkowi znajomi zaczęli komentować z równą szczegółowością, co afrykańskie widoki. Trącając nas łokciem nowo poznany kolega powiększał na monitorze imponujące piersi swojej żony zapewniając solennie, że nie są bynajmniej efektem pracy chirurga, ale wynikiem intensywnych masaży, które rzeczywiście po chwili mogliśmy obejrzeć. Potem rozmowa zeszła na równie dokładnie udokumentowane zdjęciowo trendy w goleniu bikini i seksualne pozycje, by po kolejnych kilku minutach dotrzeć do etapu, gdy nasi nowi znajomi musieli pożegnać się pospiesznie, by wykorzystać chwilę rozbudzonej ekshibicjonizmem namiętności w toalecie za barem. Niestety, gdy miesiąc później spotkaliśmy wakacyjnego kolegę na biznesowym spotkaniu, zapewnianie nas o ścisłej poufności w interesach szło mu znacznie gorzej niż reklamowanie autentyczności cycków żony.
 
Kilka dni później inny kolega zaskoczył nas wyznaniem o niewierności swojej narzeczonej. Na próby pocieszania, że może domysły są tylko pozbawionymi podstaw podejrzeniami, wyciągnął z bagażnika laptop, na który przegrał z jej komputera osiemset dokumentujących kolejnych kochanków zdjęć. Na fotografiach większość elementów była stała; jego narzeczona, w jego mieszkaniu, na jego łóżku, w kupionej przez niego pościeli. Tylko panowie się zmieniali. Spojrzeliśmy po sobie i po powrocie do domów zgodnie wykasowaliśmy z pamięci komórek, aparatów i komputerów wszystkie zdjęcia i filmy, co do których nie chcielibyśmy, by oglądał je ktokolwiek poza nami samymi. Bo jak wiadomo wszystko można. Byle dyskretnie.

 

24 czerwca 2007
2007©Anna Zacharzewska