Profesor Wilczur

Kiedy po dwóch miesiącach pełnych wyjątkowo kosztownej diagnostyki i licznych wizyt w renomowanej klinice uprzejma pani zadzwoniła, by potwierdzić spotkanie ze Światowej Sławy Ortopedą, westchnęłam z radością wiedząc, że oto zbliża się nieuchronnie koniec moich trosk, cierpień i zgryzot, które w zderzeniu ze szlachetnym obliczem oraz szkiełkiem i okiem Mędrca zaskowyczą żałośnie i znikną jak Mały Głód na widok serka Danio. Odszykowana na tą okazję w czternastocentymetrowe szpilki i opinającą me ciało ciasną warstwę drogich materiałów wkroczyłam na oddział rozsiewając wokół przyjemny aromat nadchodzącego dolce vita i nie szczędząc niższemu personelowi medycznemu pożegnalnych uśmiechów udałam pewnym krokiem do gabinetu Boga. Powitana przez atrakcyjną sanitariuszkę zasiadłam w fotelu i przez dłuższą chwilę obserwowałam z radością, jak porusza się z wdziękiem przygotowując scenografię dla mającego nastąpić entrée Najwyższego. W końcu, gdy otaczające nas monitory migotały już licznymi przekrojami moich kości i abstrakcyjnymi w kształcie rzutami chrząstek, więzadeł i torebek stawowych, siostra poprawiła na sobie kusy fartuszek i stanąwszy z boku zamarła w pełnym szacunku oczekiwaniu na podniesienie kurtyny. Zachęcona jej przykładem uformowałam swoje ciało na podobieństwo egzotycznego kwiatu i przyjmując najbardziej arystokratyczną ze znanych mi min oddałam kontemplacji ciszy.
 

– No i jak się czujemy? – Wielki Ortopeda wmaszerował do gabinetu spóźniony o dobry kwadrans i uśmiechając rozkosznie do pielęgniarki rozsiadł na zydelku. – Widzę, że humor dopisuje…?

 
Spojrzałam na niego spod uniesionych brwi i przygryzając policzki celem eleganckiego uwypuklenia kości policzkowym skinęłam nieznacznie głową.
 

– Leczenie pomogło…?

 
Pochylony nonszalancko nad biurkiem rzucił okiem na wyświetlone na monitorach zdjęcia i szukając potwierdzenia dla wygłoszonej właśnie tezy myszkował przez moment po ekranie. W końcu, znudzony ewidentnym brakiem poprawy, odwrócił się w moją stronę i zniesmaczony widokiem chorego pacjenta uśmiechnął z przymusem.
 

– Nie będę trzymał pani dłużej w niepewności: jest źle i będzie jeszcze gorzej. Za jakiś czas ból stanie się codziennością a poruszanie prawdziwym wyzwaniem. Stan należy uznać za nieoperacyjny. Zresztą, ani pani nie chciałaby znaleźć się w szpitalu ani mnie nie byłoby miło patrzeć na pani cierpienie. Proszę mi wierzyć…

 
Przez moment patrzył mi w oczy w milczeniu, które było niewątpliwie najwyższym szczytem lekarskiej empatii, po czym westchnął i prostując się na znak zakończonej audiencji uderzył otwartą dłonią w biurko.
 

– Proszę się oszczędzać. Żadnych szpilek i obcisłych ubrań. Żadnych czynności w pozycji klęczącej, na czworaka czy w zgięciu kolan. Inaczej nastąpi wysięk… Rozumie pani?

 
Kiwnęłam z wdziękiem głową i wsparłszy podbródek na dłoni pogrążyłam na moment w podpatrzonym u Beaty Tyszkiewicz nabożnym skupieniu.
 

– Czyli jedyne, co pozostaje… – zaczęłam z namysłem – to na stojąco od tyłu…? No ale wysięku i tak nie unikniemy… – machnęłam ręką i z teatralnym westchnieniem zaczęłam zbierać swoje rzeczy. – Szkoda, że mąż nie mógł ze mną przyjść. Dobrze by było, gdyby też zapoznał się z zaleceniami Pana Doktora…

 
Uśmiechnęłam się słodko i nim Światowej Sławy Ortopeda zdążył otworzyć usta, by zgromić tłumiącą chichot pielęgniarkę, ciągnęłam dalej:
 

– Wiem, jak musi być Panu trudno… Niestety, są sytuacje, w obliczu których medycyna konwencjonalna pozostaje bezradna… – podniosłam się z fotela i poklepując go delikatnie po dłoni zajrzałam w oczy. – Proszę się nie zadręczać… Będę stosować afirmacje… – wyprostowałam się z gracją i falując biodrami popłynęłam w stronę drzwi. – Pan zresztą też powinien… – rzuciłam przez ramię słysząc, jak unosi się z zydelka. – Proszę sobie kupić „Sekret” i zanurzyć się w filozofii New Age…

 
Otwarłam drzwi i stanąwszy w progu odwróciłam do niego twarzą:
 

– Kocham siebie i swoje ciało… – westchnęłam nabożnie unosząc wzrok na sufit i nabierając w płuca powietrza przesunęłam rękami po cyckach. – Otwieram się na doskonałe zdrowie i wygląd mojego jestestwa…  – kontynuowałam na wydechu błądząc dłońmi po talii, biodrach i pośladkach – …a moje organy uzdrawiają się teraz całkowicie i do końca. Przejawianie pełni mojej boskości jest dla mnie możliwe i naturalne…

 
Jęknęłam ekstatycznie i podnosząc powieki przyjrzałam skonsternowanej minie Wielkiego Lekarza, po czym, uśmiechając do niego radośnie zachęciłam:
 

– Proszę spróbować! To naprawdę działa! Proszę powtarzać za mną! – przymknęłam na nowo oczy i odtwarzając erotyczne ruchy dłoni zaintonowałam: – Jestem twórczy i pełen pomysłów. Pracuję z chęcią i zadowoleniem… Jestem dobrym lekarzem, jestem dobrym lekarzem, jestem dobrym lekarzem…

 
Mówiąc coraz ciszej wycofałam się rakiem do korytarza i rejestrując zszokowaną minę kolejnego, czekającego na posłuchanie pacjenta mruknęłam konfidencjonalnie:
 

– Pan doktór przeżywa kryzys zawodowy… Proszę być delikatnym…

 
 
Gdy następnego dnia, nie bacząc na czyhające zagrożenie życia i sprawności dotarłam do biura w akrobatycznych szpilkach i równie cyrkowym nastroju, Marta czaiła się już pod moim pokojem żądna ewangelii i żywego świadectwa na uzdrowienie chromego.
 

– I jak?! I jak?! – zaatakowała mnie pytaniami zanim zdołałam strząsnąć z siebie kurtkę. – Co ci powiedział?!

– A nic w zasadzie… – spojrzałam na nią z perwersyjnym uśmiechem i odwieszając norkę do szafy dodałam: – Uznał, że jestem niewątpliwie, nieuleczalnie i nieoperacyjnie chora.

 
W powietrzu uniósł się jęk a ja radując się w duchu, że Marta jest brunetką, co pozwala mi na łatwe zlokalizowanie jej pobladłej facjaty na wyblakłej ścianie pokoju, uśmiechnęłam się w kierunku jej grzywki i odmaszerowując za biurko mruknęłam:
 

– Nie przejmuj się tak. Po błyskawicznej analizie faktów postanowiłam uznać go za konowała i żyć dalej. Fajne buty? – wysunęłam nogę zza biurka i poruszając nią kusząco w stronę Marty obserwowałam jak powoli odzyskuje kolor.

– Henryczek od tygodnia nie wstaje z łóżka – zagaiła pozornie bez związku. – Zastanawiam się, czy nie powinnam go w końcu rzucić…

 
Opuściłam powoli nogę i koncentrując na jej twarzy zastanawiałam przez moment jaka zależność może istnieć pomiędzy szpilkami a absztyfikantem Marty, wkrótce uznałam jednak, że prawdopodobnie żadna i porzucając poszukiwanie sensu skupiłam na śledzeniu jej ust w nadziei na wyjaśnienie. Ona jednak, zamiast zasypać mnie szczegółami swojego pożycia i wypełnić pokój typowym babskim lamentem, wzniosła tylko spojrzenie ku górze i wzdychając głośno dodała:
 

– Nie mogę przecież wiązać się na stałe z idiotą, prawda?

 
Przytaknęłam zgodnie i wciąż nie pojmując targających przyjaciółką rozterek postanowiłam wydobyć prawdę z pomocą podstępnych technik wywiadu lekarskiego.
 

– Kiedy to się zaczęło? – spytałam miękkim głosem przystrajając twarz w grymas życzliwej troski.

– Jakieś dziesięć dni temu – odparła z namysłem pocierając z wysiłkiem czoło. – Rozbolał go brzuch więc postanowił położyć się do łóżka. Do lekarza, rzecz jasna, nie poszedł…

 
Skinęłam ze zrozumieniem głową łapiąc się na wewnętrznym podziwie dla rozsądku i życiowej mądrości chorego.
 

– Ponieważ odmawiał przyjmowania leków i za żadne skarby nie chciał iść do przychodni uznałam, że nic mu nie jest i wyjechałam na weekend do SPA – twarz Marty przybrała na moment zacięty wyraz właściwy wojskowym, lekarzom i wielbicielom zimnego chowu. – Szkoda mi życia na pielęgnowanie osła, który sam nie chce sobie pomóc! – dodała buńczucznie i pomrukując z gniewem poprawiła na krześle. – Przed wyjazdem zadzwoniłam jeszcze do jego matki – w końcu nie jestem aż taką zołzą, żeby zostawiać chorego bez opieki – i powiedziałam, że powinna się nim zająć. W końcu to jej syn!

 
Poczerwieniała na twarzy, sapnęła i postukując paznokciami w blat biurka spojrzała na mnie z zacięciem godnym Pierwszego Męża sprawiając, że w odruchu Pawłowa skurczyłam się na fotelu i zwiesiwszy głowę oddałam pokornej obserwacji obuwia. Nim jednak zdołałam rozsmakować się w eleganckim sznycie i absurdalnej wysokości obcasa Marta zerwała się z miejsca i nie mogąc zapanować nad targającymi nią emocjami jęknęła:
 

– No ale to nie koniec! Wracam w niedzielę wieczorem a on wciąż leży! Jakiś taki zapadnięty i posiniały, że nawet mi się żal dziada zrobiło, więc pytam znowu, czy pogotowia nie wezwać, ale on znów w zaparte! Nie i nie! I mówi mi, że go matka leczy i że w zasadzie ten brzuch, to go już wcale nie boli, taka ta kuracja skuteczna! No, skoro tak – mówię – to wspaniale i szkoda tylko, że mieszkania nie posprzątał i kolacji nie ugotował, bo warunki na drodze fatalne i trochę zmęczona jestem. A on mi na to, że nie dał rady, bo od tego leczenia jakoś źle się czuje i chodzić nie może. I mnie bezczelnie pyta, jak w Nałęczowie było! No, tu już się miarka przebrała – myślę sobie. Nie dość że w domu chlew, to ten mi jeszcze SPA będzie żałował?! Męskie fochy uprawiał?! Wściekłam się jak diabeł tasmański i już miałam awanturę urządzać, ale tak patrzę na niego i coś mi nie gra, bo faktycznie jakiś taki mizerny i fioletowy na twarzy. Pot mu z czoła spływa strugami, oczy napuchnięte i nawet usiąść nie może, tylko tak pełznie po łóżku w moją stronę… Litość mnie zdjęła więc pytam, co to za kuracja, a on mi na to, że czosnek z kapustą. Trochę się zdziwiłam, że na ból brzucha takie metody stosują, ale w końcu nie takie rzeczy ludzie robią. A skoro mówi, że już go nie boli, no to machnęłam ręką, bo od złej diety jeszcze nikt nie umarł…

 
Westchnęła ciężko i siadając ponownie wbiła we mnie wzrok.
 

– No i teraz będzie najgorsze… A ty mi musisz jak przyjaciółka poradzić, co mam z tym zrobić… Bo jeśli, nie daj Boże, miałabym mieć z nim dziecko…

 
Uniosłam brwi zdumiona nieoczekiwanym planem rozrodczym i dalekowzroczną troską o IQ dziedzica, ona jednak machnęła tylko ręką i odganiając niecierpliwie pląsający mi na ustach sarkazm jęknęła:
 

– Daj spokój! Nie czas na żarty! Henryczek ma dziurę w nodze!

 
W pokoju zapadła martwa cisza przerywana jedynie rzadkimi posapywaniami wijącej się ze wstydu Marty i delikatnym pochrząkiwaniem mojej konsternacji. W końcu, gdy jasnym stało się, że pozbawiona zachęty nie zaspokoi mojej ciekawości, co do dziwnego związku pomiędzy czosnkiem, nogą i bólem brzucha – o rozrodzie nie wspominając – uniosłam się zza biurka i przemierzając pokój sprężystym krokiem złego policjanta zaczęłam:
 

– Zacznijmy do dnia, kiedy wróciłaś do domu. Twierdzisz, że był siny, mizerny i zapłakany? – odwróciłam się gwałtownie dla lepszego zaakcentowania powątpiewającej intonacji. – Ale ból brzucha minął? Skąd zatem dziura w nodze?!

– No co ty?! – Marta spojrzała na mnie z niedowierzaniem burząc całkowicie moją pewność siebie. – Nie słyszałaś o cieciorce na raka?!

 
Wybałuszyłam oczy niepewna, czy dobrze zrozumiałam, Marta machnęła jednak tylko ręką i bez słowa wyszła z pokoju.

 
 
Przestudiowawszy najnowsze metody leczenia raka upychanymi do dziury w nodze warzywami, zaskrobałam nieśmiało w drzwi gabinetu Marty i nie czekając na zaproszenie wsunęłam cicho do środka.
 

– Na Gwiazdkę dla Henryczka… – szepnęłam i wycofałam dyskretnie pozostawiając na jej biurku opakowany w radosne łosie „Sekret”.