Siedemnaście mgnień wiosny

Dawno, dawno temu, w czasach, gdy liczne romanse wypełniały mi ściśle rozbuchany grafik a atrakcyjni mężczyźni tłoczyli przy drzwiach w nadziei na niewyłącznie intelektualne rozrywki, moim pierwszym konsultantem w sprawach związkowych i jednym z najbardziej oddanych przyjaciół pozostawał niezmiennie Marek Ruszkowski – mężczyzna z wieloletnim małżeńskim stażem, życiowym doświadczeniem i zdrową dawką życzliwego rozsądku. Jak na okrzepniętego czterdziestolatka przystało potrafił z salomonową sprawiedliwością rozstrzygać spory, żartem łagodzić obyczaje i jak nikt inny trafiać mi do przekonania argumentami dalekimi być może od mieszczańskiej normy, ale jakże mile brzmiącymi w uszach trzydziestoletniego singla z odzysku.

Będąc dumnym posiadaczem niezwykle atrakcyjnej młodszej siostry, pnącej się po szczeblach akademickiej kariery żony oraz dwóch znakomicie ułożonych córek, Marek stał się prawdziwym admiratorem kobiecości i wielkim znawcą damskiej psychiki. Dzięki temu jego rady z rzadka zamykały się w typowym dla samców jednozdaniowym werdykcie; Marek konwersował, analizował, pozwalał się wygadać i ostatecznie zajmował stanowisko. Perswadował, tłumaczył i uspakajał. Radził, prezentował alternatywne scenariusze i nastrajał życiowym optymizmem. A gdy sytuacja tego wymagała rzucał mięsem, stawiał do pionu i wychodził z hukiem, co skutecznie chłodziło moje – najbardziej nawet rozpalone – czółko. Wielokrotnie ratował mnie również z rozmaitych babskich opresji przybywając na miejsce nieszczęścia swym czarnym BMW i realizując błyskawiczną akcję ratunkową w stylu iście bondowskim. Pożyczał pieniądze na odprawę dla Pierwszego Męża, przybywał niezwłocznie, gdy rozstrój nerwowy wymagał szybkiej whiskey i pomagał zmienić rozdartą na podwarszawskich koleinach oponę.

Poza wszystkimi tymi zaletami Marek posiadał również zdolność swobodnego roztrząsania zagadnień natury abstrakcyjnej i zabawiania zgromadzonych stosownie dobranymi dykteryjkami, co czyniło z niego nieocenionego wprost uczestnika biurowych kaw i wieczornych nasiadówek. Jak na znawcę tematów związkowych przystało z łatwością prezentował swoje poglądy na miłość, wierność i namiętność małżeńską, bez zbędnej skromności wypowiadał się na tematy powszechnie uznane za wstydliwe i każdą kobietę potrafił utwierdzić w przekonaniu, że matrymonium nie jest tak straszne jak diabła malują. W efekcie – dzięki wykazywanemu częstokroć zrozumieniu dla moich rozlicznych błędów oraz własnemu powodzeniu w sprawach osobistych – awansował w końcu na pierwszego szamana relacji damsko-męskich, guru zagadnień rodzinnych i rasowego eksperta uczuciowości.

Spośród rozlicznych, dyskutowanych z nim zażarcie tematów najgłębiej zapadła we mnie jednak rozmowa o granicach zaufania oraz zazdrości, jako prostym wyznaczniku pokładanych w jej obiekcie uczuć. I choć uczestniczące w pogawędce szacowne grono w żaden sposób nie mogło pogodzić się z Marka poglądem na sprawę, to on do końca bronił tezy, że atrakcyjny partner życiowy zasługuje na ten sam poziom ochrony, jaki gotowi jesteśmy zapewnić najcenniejszym składnikom majątku. Sejf? Alarm? Agencja ochrony? System zewnętrznych czujek i monitoring obiektu? Bynajmniej. Bo jaką przyjemność można czerpać z zamkniętej w szafie pancernej Giocondy? Ostatecznie Marek był przecież admiratorem kobiet i życiowym hedonistą a takim daleko do twardych metod hitlerowskiego okupanta. Czy jednak można zostawić sprawy własnemu biegowi a żonę pastwie kręcących się wokół wielbicieli? Czy kochająca kobieta ma prawo przymykać powiekę na nocne SMS-y od rywalki? Czy dopuszczalną granicą koleżeńskiego flirtu ma być dopiero czuły szept i francuski pocałunek? Marek nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. I gdy rozgrzani do białości dyskutanci spierali się właśnie, czy okazyjne skontrolowanie mężowskiej komórki mieści się jeszcze w definicji miłości, czy może stanowi już niebezpieczną obsesję, on wstał i kierując się dyskretnie do wyjścia mruknął mi na odchodnym znacząco:
 

– Pamiętaj: z tym jest jak z masturbacją. Oni wszyscy to robią, ale nikt się nie przyzna…

 
Przez lata całe zastanawiałam się nad tym tak lekko rzuconym zdaniem, rozważając dokładnie, co też mógł mieć na myśli. Czy fakt, że nie dorobiłam się nigdy wibratora, dildo ani seksszopowego motylka zwalniał mnie z obowiązku okazyjnej inwigilacji partnerów? A może po prostu nie dojrzałam jeszcze do prawdziwie dojrzałej troski o swój związek? Może to, co zawsze brałam za oczywistość, wcale nią nie było i fakt, że mężczyzna decydował się spać ze mną w jednym łóżku, wcale nie przesądzał o jego wierności? Może po prostu byłam jedną z tych naiwniaczek, które z łatwością ukoić można gładkim słowem, pocałunkiem i seksem? Lata mijały a ja wciąż nie pojmowałam, co miał na myśli. Aż do czasu, gdy w słoneczne sobotnie popołudnie domofon rozdzwonił się a na monitorze zakołysała okrągła twarz Grażyny.
 

– Halo? – zasyczała do mikrofonu, gdy tylko zbliżyłam się do ekranu. – Możesz nas wpuścić na podjazd?

 
Otworzyłam bramę i stojąc w otwartych drzwiach czekałam aż wykaraska się ze srebrnego volvo i wypuści siedzącego na tylnym siedzeniu Bronisława. Ona jednak wymruczała tylko coś w jego stronę i zatrzaskując drzwi ruszyła rozkołysanym krokiem do wejścia.
 

– Jest Maciek? Jest Maciek? – wysapała składając ostentacyjne pocałunki w otaczającym mnie zimnym powietrzu.

– Nie, nie ma. Bronisław nie wchodzi?

– Nie, ja tylko na chwilę. Spieszę się! – władczy głos i sposób, w jaki wepchnęła mnie do holu nie pozostawiał wątpliwości, co do roszczeniowego charakteru wizyty. – Potrzebuję twój czarny, długi płaszcz i jakąś pasującą torebkę – zaordynowała.

 
Przez chwilę przyglądałam jej się w niemym zdumieniu, zastanawiając w duchu, jak kobieta o wzroście metr sześćdziesiąt będzie się prezentować w rozkloszowanym trenczu do kostek. Widząc jednak ponaglający mnie ruch nadgarstka uznałam życzenie za znacznie mniej wygórowane niż dotychczasowo składane mi propozycje krzywoprzysięstwa i bezzwłocznie ruszyłam w stronę szafy.
 

– Mam jeszcze do tego czarny kapelusz z wielkim rondem. Daleki od Ascot, ale w dobrym stylu Grace Kelly…

 
Grażyna skłoniła przychylnie głową i obejrzawszy pobieżnie wyjętą z pokrowca garderobę zaordynowała:
 

– Spakuj to wszystko i pomóż mi włożyć do bagażnika! Syn na mnie czeka!

 
Następnie odwróciła się szybko, nie tracąc nic na rezonie otworzyła mi drzwi i wskazała na stojący na podjeździe samochód. Wyjeżdżając za bramę skłoniła jeszcze uszminkowaną teatralnie twarz w protekcjonalnym geście podziękowania i odjechała z piskiem opon pozostawiając mnie w konsternacji równej tej, w jaką wiele lat wcześniej wprawił mnie Marek.

 
Minęły dwa tygodnie i zaczęłam już powoli zapominać o wizycie ekscentrycznej przyjaciółki, gdy telefon rozdzwonił się a Grażyna, nie czekając na moje „halo”, wyszeptała konspiracyjnie:
 

– Kiedy będziesz sama w domu?

 
Znając doskonale jej śródziemnomorski charakter oraz świadoma spustoszeń, jakie poczyniło w jej psychice porzucenie przez męża, stanęłam na baczność i bez chwili zwłoki odparłam:
 

– Maciek wyjechał służbowo i wraca w piątek…

 
I choć Grażyna rozłączyła się nim zdołałam skończyć zdanie, to wszystko zostało ustalone: zaraz po powrocie z pracy rozpoczęłam przygotowywanie jej ulubionej szarlotki…

 
Tuż przed północą czujki alarmu zakwiliły ostrożnie a w drzwi rozległo się donośne pukanie.
 

– Dobrze, że zostawiłaś otwartą bramę – Grażyna powitała mnie z zadowoleniem wręczając zwinięty w kłębek płaszcz i rzucając na wieszak kapelusz. – Oddaję! Możesz zrobić mi kawę!

 
Zmobilizowana jej wojskowym głosem odmaszerowałam karnie do kuchni, by przygotować stosowny poczęstunek a ona w tym czasie przydreptała do salonu i poprawiając w lusterku puderniczki makijaż ciągnęła:
 

– Bardzo mi się te twoje rzeczy przydały! W dowód wdzięczności kupiłam ci wino i mam nadzieję, że wypijesz je sama. Jest drogie i – jak zapewnił mnie sprzedawca – schlebia najbardziej wysublimowanym gustom!

 
Spojrzałam na nią ze zgrozą zastanawiając się, czy w moim przypadku rozwód też doprowadził do tak druzgoczącego upadku obyczajów, ona jednak zdawała się nie zauważać mojego zatroskanego wzroku i kontynuowała wywód:
 

– Nie mogłam cię wcześniej wtajemniczyć w sprawę, ale teraz ci powiem: ten płaszcz był mi niezbędny do pewnej wymagającej dyskrecji misji… Ponieważ nikt ze znajomych nie zgodził się na złożenie zeznań… – zawiesiła głos i westchnęła teatralnie zezując na mnie z dezaprobatą – …musiałam zająć się tym sama…

 
Rozsiadła się wygodnie za stołem i obracając w otłuszczonych palcach widelczyk do ciasta wymierzyła go w końcu w więczącą szarlotkę gałkę lodów.
 

– Ukręcę mu jaja w sądzie! Zmiażdżę je! Uczynię z niego eunucha! – wyskandowała dźgając obrazowo stojący przed nią deser. – Bronisław pozostanie jedynym dowodem jego dawnej męskości! A gdy już przestanie mu stawać, ta wydra z pewnością porzuci go dla kogoś innego!

 
Grażyna nabrała na widelec jabłkowo-waniliową miazgę i wsunąwszy ją do ust roztarła na podniebieniu.
 

– I jak udało ci się to osiągnąć? – spytałam ostrożnie odsuwając z niesmakiem ustrojone w dwie gałki lodów ciasto, które nabrało nagle nazbyt freudowskiego znaczenia.

– Ach! – Grażyna zanurzyła język w espresso i spojrzała na mnie znad brzegu filiżanki. – W twoich ubraniach było to niezmiernie proste! Znając jego przyzwyczajenia zaczaiłam się w niedzielny wieczór za półką z groszkiem w Bomi… I gdy jechali przez sklep wózkiem, szczebiocząc do siebie i wrzucając do koszyka co popadnie, wyskoczyłam na nich i zrobiłam dokumentację fotograficzną! Sama zobacz!

 
Sięgnęła po leżącą obok obszerną torebkę i wygrzebawszy z wnętrza żółtą kopertę Kodaka rzuciła zdjęcia na stół. Rozciągnięta szokiem twarz jej męża rozsypała się po blacie w pełnej palecie sinego fioletu, zieleni i szkarłatu. Obok niego, na tle słoików z korniszonami uśmiechała się niepewnie szczupła szatynka o równie pobladłej cerze i spłoszonym spojrzeniu. Cykl kończyły uwidocznione na rączce wózka dłonie cudzołożników.

Pociągnęłam głęboki haust dziękczynnego Château Lafite i pokiwawszy ze zrozumieniem głową mruknęłam:
 

– Myślę, że powinnaś zatrzymać ten płaszcz i kapelusz…

 
Grażyna uśmiechnęła się z zadowoleniem i krygując lekko odparła:
 

– Och, czułam się w nich jak prawdziwa Mata Hari, ale… czy to nie za kosztowny prezent?

 
Spojrzałam na nią znacząco i żłopiąc piętnastoletnie bordeaux jak wodę potrząsnęłam przecząco głową.

 

Kiedy godzinę później, z wciśniętym pod pachę trenczem zniknęła za drzwiami, pociągnęłam ostatni, pachnący drewnem łyk i odetchnęłam z ulgą. Marek miał rację: Bóg jeden wie, co jeszcze wyprawiała w tym płaszczu…