Ucho igielne

Po głębokich spirytualnie doznaniach ślubnych oraz sprowokowanych przypowieścią o siewcy rozważaniach biblijnych, pogrążyliśmy się z Maćkiem w wielodniowym kontemplowaniu naszej duchowości i wspólnym czytaniu Pisma. Szczególne upodobanie odnajdywaliśmy w cytowanej przez weselnego kaznodzieję ewangelii świętego Marka, której warstwa dialogowa przemawiała do nas ze szczególną mocą, sprawiając, że natchnieni mądrością bożą żyliśmy w cnocie i skromności odnajdując radość w pracy i jałmużnie. I choć ścieżka prowadząca do zbawienia wiodła nas przez mroczną dolinę wyrzeczeń, to jednak trwaliśmy w duchu odnowy niepodatni na pokusy świata materialnego i targające naszymi ciałami chucie. I gdy już zdawało się, że dojrzewamy powoli do świętości, rozdział dziesiąty ewangelii zasiał w naszych sercach ziarno wątpliwości. Bo choć nauka Jezusa wskazywała wyraźnie, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niźli bogacz przeciśnie się do królestwa niebieskiego, to jednak przypierany do muru przez bezbożny tłum Zbawca przyznał w końcu, że u Boga wszystko jest możliwe, dając nam asumpt do wnioskowania, że miłosierny Ojciec uchyli nam bramę nieco szerzej, niż zwykł to czynić dla zwierząt jucznych.

Podniesieni na duchu obietnicą boskiej dobroci i pełni nadziei na zbawienie, oddaliśmy się niezwłocznie pospiesznemu pakowaniu walizek celem udania się do gniazda hedonistycznych pokus, w którym przez cztery dni tarzaliśmy się we właściwej utracjuszom ekstazie konsumpcji, nadwyrężając karty kredytowe i bezczeszcząc czystą biel batystowych prześcieradeł. Gdy nadszedł czas powrotu, pięciogwiazdkowy apartament wypełniały po brzegi najnowsze włoskie kolekcje, stosy obscenicznie drogich akcesoriów oraz upojna mieszanka zapachów, w której słodkie nuty kwiatowych perfum przełamywał owocowy bukiet pinot grigio i ciężki, piżmowy aromat spermy. Dociskając kolanem nabrzmiałe zakupami walizki chwaliliśmy dobroć Pana licząc, że skoro przymknął oko na nasze materialistyczne uciechy, to wybaczy nam również i to, że dla dobra taliowanych w pasie płaszczy z kaszmiru i wężowo obcisłych sukienek powstrzymamy się jeszcze przez czas jakiś od chrześcijańskiego obowiązku prokreacji.

 
Gdy w dzień po powrocie dotarłam do biura odziana w najnowsze osiągnięcia wielkiego krawiectwa, w gabinecie zaroiło się od żądnych estetycznych wrażeń modowych harpii, które dokonując szybkiego przeglądu i wyceny prezentowanej przeze mnie odzieży zaczęły domagać się zakupowych szczegółów, miętosząc równocześnie jedwabną podszewkę płaszcza i mierząc linijką wysokość szpilek. Opowieści o doznanych w Mediolanie rozczarowaniach, z których najboleśniejszym była zbyt obszerna dla mnie rozmiarówka w Guccim oraz utracony w odpływie hotelowej umywalki kolczyk od Tiffany’ego, spotykały się ze stosowną dozą współczucia i zrozumienia. Chrześcijańska miłość bliźniego unosiła się nad biurkami nieskalana żadną niską pobudką czy bezinteresowną zawiścią i nawet mrukliwe uwagi Gontowskiego, sugerującego, że materialistyczne rozpasanie nie w smak jest Najświętszej Panience, nie zakłóciły pogodnej atmosfery poranka. Gdy w końcu najwięksi faszoniści opuścili mój pokój zamykając za sobą drzwi, spojrzałam na rozpartego w fotelu Adama i powiedziałam:
 

– Dość o zakupach! Mów, co u was słychać!

– Ach, nic takiego. W ostatni weekend rozstaliśmy się, więc nie ma nic do opowiadania…

 
Uniosłam się z krzesła wstrząśnięta wiadomością i nie mogąc znaleźć oddających ogarniający mnie smutek słów wyjąkałam:
 

– I pozwalasz mi opowiadać o Guccim, gdy… gdy w twoim życiu…

 
Ociągając się podniósł się z fotela i machając ręką przybrał dzielną i pełną dyskrecji minę, po czym przygarbiony lekko wyszedł z pokoju.

Spoglądając w szoku na zamykające się za nim drzwi szukałam w głowie jakiegoś kojącego rany słowa, ale nic stosownego nie przychodziło mi do głowy. W końcu, gdy on dawno był już na swoim piętrze, przypomniałam sobie właściwy fragment i wybrałam na telefonie numer:
 

– Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię! – ryknęłam do słuchawki.

 
Adam zaśmiał się lekko, co znacznie ukoiło moje skołatane złymi wieściami nerwy pozwalając wierzyć, że zrozumiał wagę boskiego przesłania. Ostatecznie ceny gruntu znowu miały pójść w górę…

 
Kiedy w cichości i pokorze oddawałam się pracy najemnej, zadzwoniła Olga anonsując niezapowiedzianego gościa:
 

– Na recepcji czeka pani Jankowska. Twierdzi, że w sprawie prywatnej. Mamy ją wpuścić?

 
Przytaknęłam szybko zastanawiając się, czego Grażyna może potrzebować. Skoro pojawiła się niespodziewanie w biurze, sprawa musiała być bardzo pilna i wymagająca dyskrecji. Uprzątnęłam sprawnie wszystkie zasłaniające blat stołu tajne dokumenty i poprawiając na sobie ubranie stanęłam w oczekiwaniu na pukanie do drzwi. Zanim zdołałam otworzyć usta w zachęcającym „proszę”, otwarły się z impetem wpuszczając do środka Grażynę, Olgę i tacę z dwoma kawami. Ucałowana ostentacyjnie w oba policzki osunęłam się na krzesło i przyglądając rozdziewającej nerwowo płaszcz koleżance czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. W końcu Grażyna usiadła, pociągnęła łyk latte i wycierając palcem grubą warstwę pozostawionej na szklance buraczanej szminki wypaliła:
 

– Odczekałam odpowiedni czas, nie chcąc ci psuć ślubu, wesela brata ani zakupów. Pora jednak porozmawiać poważnie… – spojrzała na mnie groźnie sprawiając, że pod warstwami oplatających mnie drogich tkanin zaczęły płynąć zimne stróżki potu.

– Co się stało? – spytałam cicho spodziewając się najgorszego kataklizmu.

– Ten fiut! Ten mały, podły fiut zostawił mnie dla jakiejś kurwy! – zacharczała nisko a jej opięty push-upem biust zafalował pod pistacjowym żakietem. – Dziwkarz jeden!

 
Przyjrzałam jej się szeroko otwartymi oczami nie poznając siedzącej przed sobą kobiety. Przez wszystkie lata naszej znajomości Grażyna nigdy nie użyła słowa, które nie zmieściłoby się w kanonie lektur szkolnych a jedynymi objawami agresji, jakie udawało mi się u niej zaobserwować, były zniecierpliwione gesty, jakimi odganiała natrętne muchy.
 

– Jak to się stało?! – wyjąkałam wciąż mając w pamięci przyniesioną parę godzin wcześniej przez Adama rewelację.

– Jak to się stało?! Jak to się stało?! – Grażyna zdawała się nie podzielać etosu dyskretnego rozstania. – Otóż podszedł mnie, złamas, jakiś rok temu! „Podzielmy majątek, podzielmy majątek…” – zaczęła przedrzeźniać męża wykrzywiając groteskowo twarz. – Że niby jak został prezesem, to odpowiada całym majątkiem i takie tam. A ja, durna, się na to zgodziłam! Poszłam do notariusza i podpisałam! A on dwa tygodnie później spakował walizkę i zostawił mnie z Bronisławem!

 
Grażyna nigdy nie zdrabniała imion a wszystkie osoby, które odważyłyby się zwrócić do niej „Grażynko” wykreślała z listy znajomych. Ta sama zasada dotyczyła również jej syna, który mimo krótkich spodenek już teraz sprawiał wrażenie starszego, dostojnego pana.
 

– Jak to: ROK TEMU? – uniosłam brwi ponad granicę czoła.

– Dokładnie rzecz ujmując 19 czerwca 2009 roku – sprecyzowała z dokładnością godną zajmowanego miejsca na bankowym świeczniku.

– I przez cały ten czas nie wspomniałaś o tym ani słowem…? – spytałam głupio.

– Najpierw liczyłam, że wróci. Że to kryzys wieku średniego i że mu przejdzie. No ale mu nie przeszło! Zamiast tego przygruchał sobie jakąś lafiryndę, jakąś dziwkę, żonę ciecia i teraz chce rozwodu! Fiut!

 
Oszołomiona nadmiarem wrażeń starałam się uporządkować myśli przypominając wszystkie wysyłane do państwa Jankowskich w ciągu ostatniego roku zaproszenia, po których Grażyna pojawiała się u nas samotnie tłumacząc nieobecność Piotra prezesowskimi obowiązkami, chorobami i wyjazdami. Przez dłuższy czas przyjmowaliśmy jej usprawiedliwienia, by w końcu uznać, że nie należymy do grona jego ulubieńców a nieobecność na naszych, galowych nawet uroczystościach, jest tego wyraźnym dowodem.
 

– Na pewno poleciała na jego kasę! – Grażyna kontynuowała wątek wysuwając do przodu i tak już potężny podbródek i poprawiając lekko nieskazitelnie gładką linię uformowanej na kształt hełmofonu fryzury. – Bo na co innego taka larwa bez mózgu mogłaby polecieć? Na tą jego zapadniętą klatę i łysinę? Na małego, którym nie potrafi nic nawojować? I żeby to jeszcze ładne było! Ale też jakaś taka parchata, jak i on. Chuda, patykowata i do tego z szarymi zębami! Nawet cycków dobrych nie ma, bo to taki typ, co jak chłop wygląda – poprawiła się w fotelu moszcząc krępą sylwetkę na czarnej skórze obicia. – Wielka pani dyrektor, co się nawet ubrać przyzwoicie nie potrafi! – prychnęła wzgardliwie poprawiając swój zielonkawy, połyskliwy żakiet.

– To straszne, co opowiadasz…– jęknęłam przytłoczona ogarniającym mnie chrześcijańskim współczuciem. – Jak mogę ci pomóc?

– No i właśnie tu dochodzimy do sedna! – pociągnęła głębszy łyk kawy i wykrzywiając koński zgryz w uśmiechu spojrzała na mnie znacząco. – Cieszę się, że sama się zaoferowałaś…

 
Przez chwilę trwałyśmy w milczeniu a ja rozważałam, jaki rodzaj samarytańskiej posługi może mi przypaść w udziale.
 

– Wspominałam już, że złożył pozew rozwodowy? – mruknęła w końcu i widząc moje skinienie ciągnęła: – No więc tak łatwo mu ze mną nie pójdzie! Bronisław ma w tym roku pierwszą komunię! – dodała pozornie bez związku. – Niech fiut nie liczy na to, że pójdę mu na rękę! Jesteśmy wierzący i o żadnym rozwodzie nie może być mowy! Nie mówiąc już o tym, że całe miasto weźmie mnie na języki! Porzucona przez męża! Z dzieckiem! Dla jakiejś lampucery!

 
Widząc, że znowu zaczyna dyszeć, uspokoiłam ją gestem i spytałam:
 

– Co zatem zamierzasz zrobić?

– Tu jest odpowiedź na pozew – wydobyła z aktówki grubą teczkę papierów. – Zatrudniłam detektywa, posiadam materiał zdjęciowy wskazujący na to, że ta dziwka wchodzi do jego mieszkania i zostawia samochód na jego miejscu parkingowym. Zaczaiłam się nawet kiedyś i rozmawiałam ze zdzirą, ale udała, że nie wie o co mi chodzi! – sapnęła z oburzeniem. – Więc, poza dokumentacją, potrzebuję jeszcze świadków…

 
Zanim zdążyła zawiesić głos poczułam jak jej świdrujące spojrzenie wypala dziury w mojej eleganckiej, świeżo nabytej odzieży i przeszywa mi trzewia.
 

– Nie psułam ci zaręczyn, ślubu i wesela, więc teraz musisz mi się odwdzięczyć… – wysyczała złowrogo a ja zdałam sobie sprawę, że nie jest to właściwy moment na głoszenie miłości bliźniego i zachęcanie jej do pokornego nadstawienia drugiego policzka. – Wpisałam cię tutaj jako świadka – postukując krótkim, uzbrojonym w krwawy paznokieć palcem wskazała mi miejsce. – Zeznasz, że widziałaś ich razem jak w dniu 10 kwietnia 2010 roku o godzinie 21.38 wychodzili z Chianti przy ulicy Foksal 17 obejmując się i całując, po czym udali się do jego samochodu marki volvo, model S80, w kolorze granatowym i odjechali razem ulicą Kopernika… – referowała rzucając co chwilę okiem na moją wydłużającą się twarz. – Oczywiście jest to informacja sprawdzona, więc nie złożysz fałszywych zeznań – dodała uśmiechając się zachęcająco.

 
Przez dłuższą chwilę siedziałam ze spuszczoną głową i przymkniętymi powiekami oddając się modlitwie za jej duszę oraz prosząc Pana o zesłanie Ducha Świętego, który obdarzy ją darem rozumu. Niestety, niebiosa musiały być zajęte ważniejszymi sprawami, bo sufit nie rozchylił się by opromienić Grażynę światłem łaski i wybaczenia a na parapecie wciąż brakowało uzbrojonej w gałązkę oliwną gołębicy. Zamiast tego pokój wypełniać zaczął coraz silniejszy zapach siarki a oblewające mi szyję gorąco wskazywało jednoznacznie, że zrobione w Mediolanie zakupy ostatecznie zatrzasnęły przede mną wrota raju.

Widząc, że sprawy zaczynają przybierać prawdziwie tragiczny obrót skrzyżowałam pod stołem palce i korzystając z zasłony biurka wysunęłam dłonie przed siebie usiłując wypędzić panoszącego się przede mną szatana. W końcu, zrezygnowana brakiem egzorcystycznych efektów, westchnęłam głośno i wciąż licząc na to, że miłościwy Jahwe ocali mnie od potępienia, rozpoczęłam sokratejski wywód o wątpliwych moralnie walorach kłamstwa, biblijnych plagach spadających na krzywoprzysięzców i brutalnym okrucieństwie polskiego systemu penitencjarnego, który niewątpliwie otworzy przede mną swoje podwoje, gdy tylko zgodzę się przystać na składaną mi właśnie propozycję. Grażyna w tym czasie siedziała spokojnie i uśmiechając się lekko oglądała perfekcyjną gładź pokrywającego paznokcie lakieru. W końcu zniecierpliwiona machnęła ręką:
 

– Skończyłaś?

 
Spojrzałam na nią i pojękując w duchu już miałam przytaknąć, kiedy w cudowny sposób przypomniała mi się zalecana przez Gontowskiego Najświętsza Panienka.
 

– 10 kwietnia 2010 roku przebywałam na austriackim lodowcu, gdzie uprawiałam sporty zimowe i oglądałam na RTL-u doniesienia o tragedii smoleńskiej – wyrecytowałam zgrabnie. – Do Polski wróciłam 18 kwietnia 2010 roku. Alibi może poświadczyć redaktor naczelny miesięcznika CKM, którego spotkałam w windzie 19 kwietnia o godzinie 9.32, siostra mojego męża, której dwa dni później dostarczyłam zgrzewkę almdudlera oraz dyrektor Kulawik, który po powrocie rozliczył mnie z przekroczenia rachunku telefonicznego z uwagi na roaming…

 
Grażyna wstała bez słowa i unosząc pod pachą teczkę z dokumentami opuściła biurowiec pozostawiając na wykładzinie wypalone ślady diabelskich kopytek…