We wczesnym, przedszkolnym jeszcze dzieciństwie stanowiłam przyczynę licznych zgryzot wychowujących mnie Dziadków, którzy frasobliwie spinali brwi i wzdychali pod nosem za każdym razem, gdy udało im się przyłapać mnie na zabawach nielicujących z płcią i elegancją dziedziczki. Bolesna troska, jaką mnie otaczali była tym głębsza, że całe miasto podejrzewało, że jestem późnym owocem ich namiętności a wygłaszane przez Babcię dementi traktowane było jak całkowita, choć skądinąd urocza, ściema. Gdy po kilku miesiącach ironicznych uśmieszków, gratulacyjnych uścisków dłoni i znaczących mrugnięć kolejny wścibski sąsiad przypierał ich do muru, Dziadek skapitulował i z teatralnym westchnieniem wyznał, że ‘przytrafiłam im się na starość’, co doprowadziło jego czterdziestoparoletnią żonę do gwałtownego ataku spazmatycznej histerii. O ile bowiem przyznanie się do kolejnego dziecka nie było wymarzonym przez Babcię scenariuszem, o tyle uznanie jej za starą stanowiło niewybaczalny, skandaliczny i wołający o pomstę do nieba błąd, który odbijał się potem Dziadkowi czkawką za każdym razem, gdy usiłował wyłudzić od żony jakąkolwiek, wykraczającą poza geriatryczne czynności rozrywkę.
Trzeba przyznać, że kobieca logika Babci była w tym wypadku prawdziwie żelazna. Nie po to przecież inwestowała w sprowadzane z Paryża odmładzające specyfiki i szałowe ubrania, by całe miasto uznało ją w końcu za ‘starszą panią’, której ostatni podryg płodności zaowocował nieprzewidzianą i zrzucaną na córkę wpadką! Nie po to mierzyła temperaturę, rysowała wykresy i zmuszała męża do stosowania niechrześcijańskich metod prewencji, by stać się po latach pośmiewiskiem dla eleganckich pań i obiektem niewybrednych żartów ich realizujących chuć poza domem mężów! Nie po to w końcu wysłała córkę na renomowany uniwersytet i w trosce o jej błyskotliwie rozpędzoną akademicką karierę zgodziła zająć wnuczką, by znosić upokorzenie przedwczesnego zramolenia! Jeden pochopny, niestosowny i całkowicie nieodpowiedzialny żart pogrzebał jej wieloletnie wysiłki, unicestwił lata wyrzeczeń i zmarnował dziesiątki zainwestowanych w urodę pieniędzy, sprawiając, że z dnia na dzień z eleganckiej damy Justyna Przybylska przeistoczyła się nagle w niepanującą nad własną macicą starą babę.
Gustownie nabrzmiałe ego Babci domagało się natychmiastowego zadośćuczynienia w postaci bolesnej kary dla męża, jego penisa i poczucia humoru. Już po kilku dniach okazało się jednak, że przemoc domowa nie leży w jej naturze a wymierzanie sprawiedliwości szafarzowi portfela jest znacznie mniej satysfakcjonujące, niż mogła się tego spodziewać. Dokonawszy szybkiego oszacowania korzyści i strat z przeciągającej się wojny domowej postanowiła zatem wykazać się elastycznością, zawiesić broń i błyskawicznie zmienić taktykę, traktując przegraną właśnie bitwę jako preludium do dalszej walki i jasną zapowiedź przyszłych zwycięstw. W nowym planie inwazji na cel wzięte zostały nieszczere przyjaciółki, uśmiechające się pobłażliwie na jej widok elegantki i wszystkie miejscowe plotkary, o których dobrze wiedziała, że po latach obserwowania jest towarzyskich sukcesów czerpią teraz niekłamaną radość z rzekomego nieszczęścia. Strategia zakładała starcie ich podłych uśmiechów, utarcie nosów i sprowadzenie na ziemię celem ostatecznego rozgniecenia na miazgę eleganckim pantoflem z wężowej skóry.
Zakochawszy się w nowym, makiawelicznym planie, który poza gwarancją zadowolenia z zemsty dawał również pewność utrzymania stałych przychodów z męża, oddała się mozolnemu opracowywaniu szczegółów i powściąganiu własnej niecierpliwości. Przyjęta taktyka zakładała, że odwet rozłożony zostanie na lata a jego ukoronowaniem stanie się dokładnie to samo, co teraz okryło Babcię tak wielkim wstydem: jej wnuczka. Wnuczka, z której postanowiła uczynić obiekt powszechnych zachwytów i przedmiot matczynej zazdrości. Którą zamierzała zainfekować swą wielkopańską elegancją, wysublimowanym stylem i szykownymi manierami. Wnuczka, ukształtowana na obraz i podobieństwo boga, co do którego Justyna Przybylska od zawsze miała niezachwianą pewność, że jest gustownie ubraną kobietą.
Przez kilka kolejnych lat Babcia starała mi się wpajać upodobanie do wieczorowej konfekcji, wytwornej kuchni, drogiej biżuterii i znakomitych perfum. Uczyła bezbłędnego rozpoznawania najwyższej klasy jedwabiu, rozróżniania łuski pytona od skóry krokodyla i oceniania biżuterii na podstawie zastosowanego przez jubilera szlifu. Gdy jednym wprawnym spojrzeniem byłam w stanie wycenić błyszczący na palcu odwiedzającej ją strojnisi kamień i z dziecięcą szczerością skomentować na głos marne ćwierć karata, rumieniła się z dumy i przepraszając fałszywie właścicielkę zapewniała głośno, że ważniejsze od ceny były z pewnością dobre chęci darczyńcy, po czym odsyłała mnie na piętro, gdzie w nagrodę mogłam pobawić się skradzionym Dziadkowi scyzorykiem lub wystrzelać z procy przygotowaną specjalnie w tym celu kupkę żwiru. Chwile jej towarzyskiego triumfu dawały mi prawo do złażenia z tarasu po rosnącej obok śliwce i buszowania po ogrodzie aż do momentu, gdy upokorzeni goście kończyli pić herbatkę assam. Jedyne, o co musiałam wtedy zadbać, to by wychodząc nie dostrzegli jak wdrapuję się na drzewo, rzucam w kuzyna pociskami z błota lub krwawiąc z kolan staczam z porośniętego chaszczami pagórka za domem. A gdy oddalili się już bezpiecznie, wrócić karnie do domu po kolejną dawkę niezbędnej każdej kobiecie wiedzy, obejmującej – poza wyceną porcelany, znajomością haftu richelieu oraz odróżnianiem futer z foki, norki i gronostaja – głośne czytanie Madame Bovary, Nocy i Dni oraz Nad Niemnem, które to pozycje miały uchronić mnie przed dokonywaniem złych życiowo wyborów i skazać na niechybny, małżeński sukces.
Usilna praca nad moją wszechstronną edukacją i równoczesna dbałość o właściwie zbilansowane pożywienie, dzięki któremu zyskać miałam silne zęby, błyszczące włosy oraz aksamitnie gładką skórę, już wkrótce zaczęły przynosić wymarzone przez Babcię rezultaty czyniąc ze mnie rasowe enfant terrible, którego obecność nawet najbardziej betonowe damy przyprawiała o bojaźliwe drżenie. Wielokrotnie wystawiana na rozmaite próby, atakowana krzyżowym ogniem pytań i przypierana do muru w nadziei na zdemaskowanie jakiejś wychowawczej porażki, wychodziłam z kolejnych potyczek z coraz bardziej błyszczącą tarczą zalewając troskliwe serce Babci szeroką falą mleka, miodu i kawowego ajerkoniaku. I gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że Justyna Przybylska po raz kolejny zatriumfowała nad lokalną elitą, z popołudniową wizytą wpadła pani Teresa – poczciwa i mało urodziwa sąsiadka, która będąc matką licznej i wciąż rosnącej gromady dzieci pozostawała w trwałym oderwaniu od miejskich plotek i dworskich intryg. Zadowolona z rzadkiej chwili spokoju usiadła ciężko przy wykrochmalonym obrusie i krygując się nieszczerze przyjęła filiżankę parującej kawy licząc w głębi duszy na pół godziny relaksu i dużą porcję szarlotki. Widząc jej podkrążone oczy Babcia postanowiła odprawić mnie do ogrodu, ta jednak uśmiechnęła się łagodnie i przyglądając mi zagaiła:
– I kim ty, Aniu, będziesz, jak już dorośniesz?
W pokoju zapadła cisza a pani Teresa spoglądała na mnie z zaciekawieniem przekonana, że podobnie do innych dziewczynek zapewnię ją o chęci bycia przedszkolanką, nauczycielką lub stemplującą znaczki na poczcie urzędniczką. Zanim zdążyłam otworzyć usta mruknęła jeszcze do Babci, że jej własne córki zawsze rozczarowują ją pragnąc zostać strażakami lub maszynistami, lecz ona zrzuca to na karb wychowania w otoczeniu starszych braci i liczy na rychłą odmianę losu. Westchnąwszy lekko spojrzała na mnie i zachęcając do odpowiedzi delikatnym ruchem podbródka rozsiadła wygodniej na krześle.
– No cóż… – zaczęłam rezolutnie przebiegając myślą czytane mi do poduszki powieści. –Sama pani wie, że wiązanie przyszłości z dobrym, ciężko pracującym mężczyzną nie daje kobiecie szczęścia. Nawet jeśli zapewnia jej on dostatnie życie. Kobieta szybko staje się nieszczęśliwa, cierpi na melancholię lub nawracającego globusa i jest nadmiernie… eee… neurotyczna…? – spojrzałam pytająco na Babcię niepewna, co do prawidłowości użytego słowa i widząc potakujące kiwnięcie ciągnęłam wątek. – A jeśli na dodatek zdecyduje się na dzieci, to czekają ją dodatkowe zgryzoty. Mezalianse w rodzinie, hulaszcze przygody synów no i – niekiedy – śmierć w połogu…
Wzdrygnęłam się lekko na wspomnienie wszystkich czytanych mi przez Babcię powieści i tragicznych losów ich bohaterek. W tym czasie pani Teresa spojrzała zdumionym wzrokiem na gospodynię i starając się maksymalnie obniżyć głos syknęła:
– Pani Przybylska…! Ona ma dopiero pięć lat…!
Ja w tym czasie zebrałam myśli i koncentrując się na zadanym mi wcześniej pytaniu ciągnęłam:
– Więc chyba najlepiej byłoby, gdybym została kochanką jakiegoś malarza. Najlepiej francuskiego. Klepalibyśmy biedę i musieli mieszkać na poddaszu pełnym wszy i pluskiew, spać w barłogu z brudnych prześcieradeł i często nie dojadać, ale celem naszej… eee… egzystencji…? byłaby tworzona przez niego sztuka… No i spotkania z innymi artystami, z którymi palilibyśmy papierosy, pili absynt i zażywali opium…
Kiedy skończyłam wywód i zadowolona z wystąpienia przyglądałam przez chwilę zszokowanej twarzy sąsiadki, z boku dobiegł mnie posykujący przerażeniem głos Babci:
– Aneczko, kochanie, chyba niedobrze to wszystko zrozumiałaś…
Podniosłam na nią wzrok i widząc jak bardzo pobladła podsunęłam usłużnie krzesło.
– Ale przecież te wszystkie książki… – zająknęłam się nie rozumiejąc, o co Babci chodzi. – Przecież czytałyśmy „Fizjologię małżeństwa”… No i sama, Babciu, mówiłaś, żeby nigdy nie być jak pani Korczyńska czy Emma Bovary…
Zanim zdążyłam wymienić kolejne bohaterki osiemnastowiecznych powieści Babcia przerwała mi i popychając lekko skierowała w stronę prowadzących na piętro schodów.
– Idź się pobaw. Potem ci wszystko wytłumaczę…
Zaraz po wyjściu pani Teresy złapała za torebkę i wybiegła z domu. Po godzinie wróciła niosąc zapakowane w szary papier „Dzieci z Bullerbyn”.
***
Doktor Moczkowski spojrzał przenikliwie na moje kolana i przytrzymując za stopę wsunął palec pod rzepkę. Kiedy jęknęłam i zwijając się z bólu wyszarpnęłam nogę, uśmiechnął się triumfująco i machnąwszy ręką w sposób jednoznacznie wskazujący, że powinnam się ubrać, wrócił za biurko.
– Entezopatia więzadeł rzepki! Ma pani kolana sześćdziesięciolatki! – uśmiechnął się z satysfakcją. – Uprawiało się sporcik, hę? Przeciążało kolanka, co? Jeździło ostro na nartkach? No to teraz się ma! Ale niech się pani nie martwi! Walniemy blokadkę, zaaplikujemy sterydzik w każdą nóżkę i zaraz będzie lepiej!
Kiedy dwie godziny później dotarliśmy z Maćkiem do domu moje kolana przypominały wielkością melony, pulsowały bólem i odmawiały jakiejkolwiek współpracy z posiadaczem, sprawiając że po raz kolejny żałowałam, że nie jestem mężczyzną i nie potrafię oddawać uryny stojąc. Ułożona przez męża na łóżku, z zaaplikowaną potężną dawką kodeiny, kieliszkiem czerwonego wina i pilotem w ręce, odpaliłam kolejną płytę niezwykłych przygód Doktora House’a licząc na to, że obejrzenie kilkunastu beznadziejnych przypadków zredukuje odczuwanie bólu i wskrzesi mnie jak Jezus chromego. Niestety, w trzecim sezonie chorzy nie budzili jakoś mojego współczucia a ich symptomy wydawały nazbyt trywialne, by móc zainteresować sobą wspaniałego diagnostę. Tymczasem moje własne kolana zaczynały powoli ulegać przeobrażeniom a zgromadzony w nich steryd wypychał rzepki sprawiając, że te coraz bardziej przypominały wciśnięte pod skórę silikonowe implanty. Co gorsza, ból nie słabł ale wzmagał się wraz z towarzyszącym mu suchym kaszelkiem i delikatnym mrowieniem w szczytach płuc. Łaskotanie rozchodziło się falami w górę i w dół obejmując sobą krtań i oskrzela a ja poddawałam się powoli nerwowej paranoi i stosując sławną metodę House’a zaczynałam porządkować objawy w poszukiwaniu powolnej i bolesnej śmierci.
– Biała pacjentka, lat trzydzieści pięć, przyjęta z objawami entezopatii więzadeł rzepkowych. Zastosowany steryd nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Nastąpiło dramatyczne pogorszenie. Pacjentka nie chodzi, musieliśmy zwiększyć dawkę kodeiny. Po kilku godzinach pojawił się suchy kaszel i łaskotanie w górnych drogach oddechowych z równoczesnym mrowieniem w płucach. Ból w obszarze klatki piersiowej nasilający się przy głębokim wdechu, bóle kości, osłabienie. Reakcja alergiczna na podany steryd możliwa, ale w żadnym stopniu nie może być powiązana z postępującym podrażnieniem tkanek w obrębie układu oddechowego. Wywiad wskazuje, że w rodzinie nie było przypadków nowotworu ani stanów zwyrodnieniowych w obrębie kości i narządów układu oddechowego. Od pięciu lat pacjentka pali paczkę dziennie, co nie powinno jednak dać aż tak dramatycznych skutków, zwłaszcza w braku predyspozycji genetycznych…
– Coś musieliśmy przegapić! Jeśli nie odkryjemy co jej jest, ona umrze!
– Skoro przez lata uprawiania sportu nie zauważyła jego skutków ubocznych i sama, na własne życzenie, doprowadziła się do takiego stanu, to może coś jeszcze przed nami ukrywa? Może ten kaszel to nie jest nowy symptom, ale coś, co trwa od lat? Nie możemy przecież wykluczyć, że pacjentka ma skłonność do autodestrukcji…
– Rezonans nic nie wykazał…
– Może to nowotwór drobnokomórkowy? A bóle kolan to przerzuty do kości…?
W pokoju diagnostycznym zapadła martwa cisza, którą po dłuższym czasie przerwał głos House’a:
– Zostały jej trzy miesiące życia. Chemioterapia paliatywna nie ma w tym wypadku sensu. Wypiszmy ją! Niech się nacieszy jesienią! Doktor Cameron, w nagrodę za prawidłową diagnozę powie pani pacjentce, że umiera! Ja zajmę się mężem. Ktoś musi mu powiedzieć, że poślubił idiotkę!
Usiadłam nerwowo na łóżku i wycierając grzbietem dłoni pot z czoła rozejrzałam się po ciemnym pokoju. Telewizor był wyłączony a obok, odwrócony twarzą w stronę okna, spał Maciek. Kolana wciąż pulsowały i nie dawały się zgiąć a leżąca na nich kołdra przyprawiała mnie o spazmatyczne dreszcze bólu. Odkryłam się gwałtownie i opuszczając delikatnie korpus położyłam z powrotem na wznak. Licząc oddechy i nasłuchując szumu powietrza w płucach usiłowałam zasnąć. Pod powiekami, zamiast kojącego przemarszu owiec, świeciła jednak wykrzywiona złośliwie twarz Pierwszego Męża. Stał na warszawskim chodniku, przed wejściem do odrestaurowanej elegancko kamienicy i kiwając się lekko, z rękami wsuniętymi w kieszenie skórzanej kurtki, uśmiechał cynicznie. Jesienne słońce rozpraszało się na jego twarzy sprawiając, że złamany wielokrotnie nos rzucał niepokojący cień na górną wargę i odsłonięte w grymasie zęby. Obserwował mnie bez słowa czekając na moment aż ogarniająca mnie powoli panika rozkwitnie i skłoni do ustępstw. W końcu, kiedy mój oddech stał się stosownie płytki a zaciśnięte na pasku torebki ręce pokryły sinymi żyłkami, spojrzał na mnie groźnie i rzucił:
– Wiesz, ile chcę za rozwód. A jak cię nie stać, to zagraj w totka! – zarechotał mściwie i odwróciwszy się na pięcie ruszył kolebiącym, kaczym chodem przed siebie.
Spojrzałam na dłonie i widząc, że ich wnętrze pokryte jest grubą warstwą zimnego, lepkiego potu, wytarłam je nerwowo w napięty na udach dżins. Potem, wciąż nie mogąc zapanować nad rozedrganiem palców, sięgnęłam do torebki i wyciągnęłam podrzuconą mi przez Ankę paczkę amerykańskich papierosów. Wyszarpnęłam jednego i usiłując zapanować nad roztrzęsionym płomieniem zapalniczki zaciągnęłam się dymem. Gdy wypuszczałam go z płuc przez chmurę dymu dostrzegłam oglądającego się za siebie męża:
– Idzie raczek nieboraczek… – zaśmiał się podle po czym zawrócił i podchodząc na odległość kilku kroków dodał: – Pamiętaj, nałóg kosztuje. A ciebie nie stać…
Kiedy zniknął za rogiem podeszłam do stojącego kilka metrów dalej kiosku i wyciągając z portfela banknot poprosiłam o karton. Dopiero, gdy poczułam go pod palcami mój głos przestał drżeć, oddech uspokoił się a na usta wypełzł pogodny uśmiech pogodzenia z losem.
Tydzień później podpisałam umowę kredytu, papiery u notariusza i podsunięty przez adwokata pozew o rozwód. Kiedy składałam ostatni podpis pod powiekami zamigotała mi czytająca „Fizjologię małżeństwa” Babcia…
***
W kilka dni po sterydowych zastrzykach w kolana, nadużyciu leków przeciwbólowych i snach o przeszłości, wpełzłam do kuchni powłócząc wspieranymi na pożyczonych od Marty kulach nogami i opierając się o ścianę przyglądałam przez chwilę jak Maciek przygotowuje mi kawę, podgrzewa croissanta i kładzie na tacy porannego papierosa. Uśmiechnęłam się lekko na powitanie i sięgając po poranne latte mruknęłam:
– Muszę pojechać do Babci…
Maciek uśmiechnął się twierdząco i pomagając mi usiąść na stojącym przy blacie hookerze podsunął śniadanie. Spojrzałam na niego wnikliwie i zapalając ostatniego w życiu papierosa mruknęłam z zadowoleniem:
– Będzie ze mnie dumna…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.