Dziewczyna Miesiąca

Kiedy we wczesnym szczeniactwie odkryłam z rozpaczą, że inteligentna rozmowa z kobietą stanowi ewenement przyrodniczy na miarę naturalnego skupiska wiesiołka dwuletniego w Tokarni, moja teza nie była poparta żadnym dowodem a mizoginię wspierały jedynie empiryczne doznania zapewniane mi regularnie przez koleżanki z klasy. I choć były one w większości piątkowymi uczennicami o okrągłym piśmie i zawsze odrobionej pracy domowej, to w konfrontacji z trójkowymi kolegami rysującymi w dzienniczkach ucznia latające talerze, pershingi i średniowieczne maszyny oblężnicze pozostawały niczym więcej niż pustymi lalkami powtarzającymi karnie okrągłe zdania nauczycielek. Żadna z nich nie dociekała nigdy prawdy, nie wnikała w objawiane przez dorosłych aksjomaty, nie kwestionowała sensowności zadań czy kompetencji szkolnych cerberów. Wszystkie poddawały się miękko machinie edukacyjnej, jakby ich kręgosłupy wciąż nie wyszły jeszcze poza fazę embrionalną i nie stwardniały w procesie typowym dla dwudziestego ósmego tygodnia ciąży.

W przeciwieństwie do nich chłopcy nigdy nie byli zainteresowani tym, co mówili nauczyciele a niemal zawsze tym, czego nie mówili. To oni zwodzili na manowce, zapędzali w kozi róg i przypierali do muru, by – w braku satysfakcjonującej odpowiedzi – odwrócić się plecami do przedmiotu uznając go za pozbawiony logiki i zarzucając na zawsze. Oni zawsze dokładnie wiedzieli, co ich interesuje, i piątki z matematyki nigdy nie łączyli z celującym z polskiego. Zadania domowe odrabiali z rzadka, a jeśli już, to wyłącznie te, które stanowiły wyzwanie dla pomysłowości. Poddawani codziennej indoktrynacji nauczycielsko-rodzicielskiej stawiającej im za wzór mniej rozgarnięte ale wyzbyte krnąbrności koleżanki przepalali bunt kopconym za salą gimnastyczną papierosem lub stosowali swoistą mimikrę stapiając z ławką i stając całkowicie niewidzialnymi dla sfeminizowanej kadry wychowawczej. W końcu, gdy jasnym stawało się, że szkoła nigdy nie będzie dla nich interesująca – i z wzajemnością – rozpadali się na dwie, całkowicie odrębne frakcje: skazanych na wiekuiste potępienie przy budce z piwem i konformistycznie czekających na moment, gdy nauka staropolskiej gramatyki przestanie być dla nich obligiem.

Obserwując kolegów z klasy żałowałam, że szkolna promocja dziewczynek sprowadza ich na manowce i zamyka poza nawiasem, zdając sobie równocześnie sprawę, że jest to proces, którego nie sposób zahamować jak długo oceny wpisywane są do dziennika przez przeciętne kobiety w średnim wieku. Kobiety, które wiele lat wcześniej były pilnymi, przewidywalnymi i nie sprawiającymi kłopotów wychowawczych dziewczętami. Dokładnie takimi samymi jak te, które teraz mogły liczyć na piątkę i solowy występ na apelu.

Z czasem, gdy moje dziecięce poczucie sprawiedliwości zostało okaleczone w stopniu pozwalającym na wydanie dowodu osobistego, zarzuciłam myśli o tendencyjnych metodach selekcji i uznałam, że przewaga dziewcząt w klasach licealnych jest naturalnym wynikiem ich pracowitego lizusostwa. W przekonaniu tym trwałam przez kilka kolejnych lat aż do momentu, gdy niepokorny, wyszczekany i całkowicie pozbawiony akademickiej ogłady profesor postanowił wyprowadzić mnie z błędu i nauczyć statystyki…

 
W auli światła były przygaszone a na wielkim ekranie świecił wykres korelujący IQ z płcią. Korpulentny belfer kręcił się nerwowo po katedrze połyskując łysiną i machając trzymaną w ręce kartką.
 

– Tak więc, szanowni państwo, jest was na sali około trzystu osób. Oczywiście nie zakładam, że wszyscy zaszczycili mnie swoją obecnością, ale z tego co widzę znakomita większość jednak przyszła. Mamy tu zatem jakieś sto sześćdziesiąt studentek oraz stu czterdziestu panów. I jeśli chciałbym być miły to zastosowałbym średnią, zgodnie z którą wasz przeciętny iloraz inteligencji wyniósłby sto dwadzieścia. Wartość ta byłaby praktycznie identyczna dla obu płci… Tego rodzaju prostej statystyki użyłbym jednak wyłącznie wtedy, gdybym był kobietą i to na dodatek feministką. Ale że nie jesteśmy tutaj, by wam schlebiać, tylko ku mojej uciesze, to przyjrzyjmy się sprawie bliżej. Zadałem sobie trud dotarcia do wyników waszych testów IQ… Idioci nie muszą się obawiać, nie ujawnię nazwisk poniżej średniej. Wyczytywanie stu pięćdziesięciu osób byłoby dość nużące…

 
Profesor zarechotał złośliwie a następnie wspierając się kartką i nasuniętymi na nos okularami odczytał pięć nazwisk.
 

– Na środek! – ryknął głośno i przyglądając jak z nietęgimi minami i sporym ociąganiem włazimy na podest uśmiechnął złośliwie. Następnie sięgnął po przygotowane wcześniej kartki i wręczając mi pierwszą wskazał palcem drugi kraniec katedry. – Sto osiemdziesiąt dwa!

 
Kiedy odmaszerowałam pokornie na swoje miejsce przyjrzał się krytycznie czterem stojącym przy nim studentom
 

– Wójcik? Sto osiemdziesiąt. Zakola, wada wzroku. – wręczył koledze kartkę i wydymając usta przyjrzał pozostałym. – Maciejewski? Sto siedemdziesiąt osiem. Może być – ocenił pobieżnie wygląd. – Kruba? Sto siedemdziesiąt dziewięć. Cherlawy. Na rękach cię nie ponosi – rzucił w moją stronę. – Anders? Sto osiemdziesiąt trzy! Kurdupel! Reszta z was, moi mili, nie zakwalifikowała się do ćwiczenia… – przesunął wzrokiem po sali i skrzywił z niesmakiem. – Ale może coś zrozumiecie…

 
Następnie stanął na tle wyświetlonego na ekranie grafu i parodiując Zygmunta Chajzera zaanonsował:
 

– Oto pani Ania. Dumna posiadaczka wysokiego IQ. Gdyby chciała się związać z mężczyzną o porównywalnych możliwościach intelektualnych ma do wyboru czterech panów. Wszyscy mieszczą się w jej przedziale. Sto siedemdziesiąt pięć – sto osiemdziesiąt pięć. Pani Ania ma szczęście. Statystycznie rzecz biorąc. Na jedną kobietę z jej ilorazem inteligencji przypada statystycznie pięciu mężczyzn z takim samym osiągiem. W naszym wypadku czterech, gdyż na sali – nieznacznie, ale jednak – przeważają panie. Pani Ania wybierze zapewne kolegę Marka, który jako jedyny nie obraża nas swoim wyglądem. Pozostali panowie mają do wyboru bezżeństwo lub związek z idiotką. Panie wybaczą – ukłonił się w stronę siedzących w auli studentek. – Zapewne wybiorą to drugie, więc nie ma się co martwić…

 
Przyjrzał się krytycznie zdeprymowanym studentom i kręcąc głową z dezaprobatą zaczął wdrapywać na stojący za mównicą stołek barowy.
 

– I tu dochodzimy, szanowni państwo, do clue statystycznej zabawy: średnia jest do chrzanu i obraża wysoką inteligencję. Drugi wniosek?

 
Rozejrzał się w oczekiwaniu na odpowiedź i gdy żadna z rąk nie uniosła się do góry uderzył głośno w klawisz komputera powodując zmianę wyświetlanego slajdu na kolejny.
 

– Dobrze, że jesteście aryjczykami! – ryknął. – Gdybyście byli czarni wasze średnie IQ byłoby o szesnaście punktów niższe! Trzeci wniosek…? – zsunął się z krzesła i omiatając nas wzrokiem przedłużał ciszę budując napięcie. – Statystyka to zabawa dla ludzi z IQ powyżej sto pięćdziesiąt! Którzy będą w stanie ocenić jakie dane mogą pokazać bez ryzyka, że ktoś ich obije po gębie! Skargi w związku z szowinistycznymi treściami wykładu obrażone panie mogą składać u dziekana do spraw studentów. Jeśli na sali są murzyni, którzy zrozumieli coś z wywodu, mogą zgłosić się do mnie po wykładzie. Mam w szufladzie trochę szklanych paciorków…

 

***

 
Impreza u Romańskiego powoli się rozkręcała. Dom zapełniony był gośćmi, którzy po półgodzinnym wahaniu zaczęli w końcu rozmawiać między sobą i zbijać się w zintegrowane tematycznie grupki. Marta stała w towarzystwie nieco bezbarwnej ale sprawiającej sympatyczne wrażenie kobiety i z werwą rozmawiała na temat kotów i dzieci. Brak bladego pojęcia o obu zagadnieniach zdawał się w najmniejszym stopniu nie przeszkadzać ani jej ani przypadkowej rozmówczyni. Obok nich kręcili się dwaj nieco dziwaczni mężczyźni, których Rafał przedstawił jako kolegów z pracy. Niscy, źle ostrzyżeni i fatalnie ubrani starali się nadrobić dowcipem braki w wyglądzie, wtrącając niekiedy do prowadzonej przez panie dyskusji jakiś niewyważony żart na temat podobieństwa dzieci do zwierząt domowych i odwrotnie. Marta przewracała wtedy znacząco oczami a jej nowo poznana koleżanka uśmiechała się uprzejmie i kontynuowała wątek.

Z boku, pod ścianą, na ustawionych w równym rzędzie krzesłach siedziało kilku mężczyzn w średnim wieku zbyt zajętych swoimi komórkami, by zwracać uwagę na otoczenie. Z grupy wysyłających krótkie wiadomości tekstowe do kochanek wprawne oko z łatwością wyławiało wiernego żonie nieszczęśnika, który z bolesną zmarszczką na czole wstukiwał w telefon odpowiedź na otrzymanego właśnie służbowego maila. Zdradzała go szara cera i brak wypracowanej na siłowni muskulatury.

Na środku salonu w trzech odpowiednio zrównoważonych grupach usytuowali się prawnicy, doradcy podatkowi oraz żony. Rozmowy – odpowiednio do pozycji zawodowej – oscylowały wokół pracy, pieniędzy i rozrodu, zbaczając niekiedy na niewinne plotki o życiu osobistym gospodarza i przechwałki o wygranych przed ETSem.

Siedzieliśmy z Maćkiem przy kominku obserwując z lekkiego oddalenia narastające rozluźnienie mężczyzn i gestykulację pogrążonych w rozmowie matek. Komentując pozostałych gości przyglądaliśmy się zmagającemu się z odgrzewaniem jedzenia Rafałowi oraz towarzyszącej mu w tej niewdzięcznej czynności żonie kolegi, która z wrzucała na patelnię delikatną, duszoną polędwicę i w przejętym staraniu doprowadzenia jej do odpowiednio wysokiej temperatury suszyła na przypominający dyktę wiór. W tle słychać było śmiechy, sączącą się z głośników muzykę i strzelające płomienie ognia. Powoli ogarniało nas senne rozleniwienie, które – wzmożone winem – skłaniało do wyciągnięcia nóg i przymknięcia powiek. Trwaliśmy właśnie w leniwym rozkładzie, gdy zza pleców dobiegł mnie syczący szept nachylającego nad moim uchem Romańskiego:
 

– Potrzebuję cię w sypialni…

 
Maciek uniósł gwałtownie powiekę i przyjrzawszy bacznie gospodarzowi skłonił głową. Podniosłam się powoli i zaintrygowana powodem, dla którego Rafał wyciąga mnie z towarzystwa podreptałam za nim w głąb domu. W rozświetlonej światłem sypialni pachniało piżmem i owocowym odświeżaczem powietrza. Niskie łóżko o królewskim rozmiarze przykrywała ciemnobrązowa, elegancka narzuta a ścianę nad wezgłowiem rozjaśniał rysowany lekką węglową kreską akt kobiety. Romański zamknął za nami drzwi i wskazując mi miejsce na brzegu łóżka wyjaśnił:
 

– Potrzebuję konsultanta merytorycznego…

 
Następnie podszedł do opartej o ścianę komody i wysunąwszy górną szufladę wydobył z niej sporej wielkości arkusz papieru fotograficznego. Odwrócił się w moją stronę i przyciskając go zdjęciem do brzucha zastrzegł:
 

– Tylko powiedz na serio, co o tym myślisz…

 
Odwróciłam podaną mi fotografię i przyglądając przez moment uniosłam brwi w niemym pytaniu: ze zdjęcia spoglądała na mnie para wielkich, okrągłych oczu obwiedzionych starannie rozczesanymi rzęsami. Spojrzenie podpowiadało, że kobieta jest młoda, naiwna i przeciętnie inteligentna. W obiektyw patrzyła jednak z wielkim oddaniem i podobnie rozbuchaną nadzieją na szczęście. Jakby od tego jednego strzału migawki miało zależeć całe jej przyszłe życie.

Oderwałam wzrok od oczu i przesunęłam po banalnej buzi dziewczyny z sąsiedztwa i nagim, dwudziestoletnim ciele. Piersi przysłonięte były lekko długimi pasmami blond włosów, reszta podana została bez zbędnej skromności. Uda były napięte, pośladki wypchnięte lekko do tyłu, ramiona ściągnięte w wyćwiczonym przed lustrem triku, dzięki któremu naturalne piersi w rozmiarze C aspirowały do wielkości. Żaden z tych elementów nie przykuwał jednak uwagi tak, jak magnetyzujące, okrągłe oczy o rozszerzonych uczuciem źrenicach. Oderwałam spojrzenie od zdjęcia i przyglądałam się przez chwilę Rafałowi zastanawiając jaka historia może się kryć za zdjęciem. Spoglądał na mnie czarnymi, rozmiękczonymi tęczówkami krótkowidza i płoniąc się pod zarostem oczekiwał recenzji. W końcu, zachęcony przesłanym telepatycznie pytaniem wyjaśnił:
 

– Dostałem to zdjęcie od tej dziewczyny – skinął głową w stronę fotografii. – Nie wiem dlaczego, ale myślę, że ona po prostu lubi swoje ciało…?

 
Przyjrzałam mu się z uwagą. Odkąd trzy lata temu trafił na rynek wtórny singli jego wygląd zmienił się nie do poznania. Dzianinowe, prawnicze kamizelki i beżowe spodnie, w które z uporem godnym lepszej sprawy odziewała go była partnerka, wylądowały na dnie szafy a Rafał nieśmiało choć konsekwentnie zaczął sięgać po designerskie dżinsy, taliowane czarne koszule i stylowe marynarki. Kiedy ostatnio spotkaliśmy go przypadkiem na mieście z trudem rozpoznałam w nim dawnego, smutnego pana. Z dnia na dzień wyglądał młodziej, ubierał się ciekawiej i poruszał pewniej. Na pierwszy rzut oka nie sposób było zgadnąć ani tego, że przekroczył czterdziestkę ani faktu, że jest niepoprawnym, krakowskim romantykiem, wielbicielem szlachetnej literatury i mężczyzną myślącym. Z tłumu wyróżniała go wyprostowana sylwetka, trzydniowy zarost i drogie ciuchy. O tym, że czytywał wiersze Kawafisa, że rozumowo roztrząsał każdą, najdrobniejszą nawet kwestię a światopogląd gotował z dobrze wyważonej mieszanki idealizmu, pragmatyzmu i estetyzmu wiedziało wąskie grono najbliższych znajomych. Dla przypadkowych przechodniów był tylko bardziej niż mniej przystojnym facetem o rozsądnie grubym portfelu.
 

– Dała ci to zdjęcie? – powtórzyłam mając nadzieję, że powie coś więcej.

– No tak… – przytaknął nieco zawstydzony widząc jak pochylam się nad gołym ciałem w rozmiarze A4.

 
Podniosłam spojrzenie i świdrując go wzrokiem usiłowałam wydobyć sekret. Tego, że wypuszczony na wolność stał się łakomym kąskiem dla większości kręcących się po Warszawie kobiet mogłam się domyślać. Zważywszy na jego wygląd, wykształcenie i brak zobowiązań nie było w tym niczego niezwykłego. Przeciwnie, niezrozumiałym pozostawał fakt, że przez ostatnie trzy lata Rafał był sam. Choć może – patrząc na leżące na kolanach zdjęcie nabierałam wątpliwości – wcale nie był…?
 

– Moi koledzy, którzy czczą ją jak boginię, uznali, że będzie dla mnie idealną partnerką… – zaczął w końcu. – Ma dwadzieścia pięć lat, jest miła i – jak sama widzisz – dość zgrabna… Przez jakiś czas była z bardzo bogatym facetem, ale porzuciła go, bo – jak sama mówi – nie był dobrym człowiekiem…

– Kim jest z zawodu? – mruknęłam cicho pochylając się nad aktem i studiując z uwagą nieco siermiężną estetykę drugiego planu.

– Asystentką prezesa. Ale… – zawahał się przez moment – nie taką asystentką, jak mogłabyś myśleć…

– Tak, też nie sądzę… Jest trochę przaśna, ale nie ma w sobie nic z kuny… – mruknęłam z zadumą. – Ma spojrzenie wiernego psa… Może dziecka… No i trochę… – dodałam z wahaniem – zakochanej kobiety…

– I tu właśnie dochodzimy do sedna… – Rafał jęknął i osunął się na łóżko tuż obok mnie. – Zrobiła sobie te zdjęcia specjalnie dla mnie… I zaproponowała, żebym jedno powiększył i powiesił zamiast tego aktu… – wskazał dłonią na wiszącą za naszymi plecami grafikę.

– I to właśnie chciałeś ze mną skonsultować? – uniosłam brwi i uśmiechnęłam się szeroko.

– Nieee… – westchnął ciężko. – Chciałem, żebyś wyraziła swoją opinię. Faceci uważają ją za megaszprychę… I faktycznie, ciało ma niezłe… – przekrzywił głowę w lewo przyglądając się fotografii. – Ale ten pomysł ze zdjęciem…? Od miesiąca zachodzę w głowę, o co może jej chodzić…

 
Jeszcze raz spojrzałam w oczy nagiego jelonka Bambi i uśmiechając pod nosem mruknęłam:
 

– Banalna uroda, zakochane spojrzenie, nagie zdjęcia… Chyba nie powinieneś mieć problemu z diagnozą…

– Ale co, twoim zdaniem, powinienem z nią zrobić?

 
Przez moment spoglądałam na niego z troską zastanawiając się, czy trzydzieści lat wcześniej rodzice nie zaniedbali przypadkiem jego edukacji seksualnej. W końcu parsknęłam śmiechem i wydusiłam:
 

To fuck or not to fuck…?

– Ale ona chce mieć rodzinę! Dzieci! Męża… – Rafał złapał się za głowę.

 
Przez moment siedzieliśmy w ciszy przyglądając się młodej, nagiej kobiecie. W końcu podniosłam się bez słowa i poklepując go pocieszająco po ramieniu skierowałam wolno w stronę drzwi. Z ręką na klamce odwróciłam się jeszcze i uśmiechając lekko rzuciłam:
 

– Rasa zdecydowanie przemawia na jej korzyść…