Przez wiele lat miałam uzasadnione wątpliwości, czy aby na pewno jestem kobietą. Już we wczesnym dzieciństwie udało mi się wprowadzić babcię w stan głębokiego rozstroju, gdy ignorując pozostawione przez nią na stole szminki i fatałaszki bez wahania sięgnęłam po paczkę papierosów bez filtra i plując przyklejonymi do dwuletniego języka liśćmi tytoniu bawiłam się należącym do dziadka scyzorykiem. Przyłapana na tej fascynującej, męskiej rozrywce zignorowałam całkowicie jazgotliwe zawodzenie rodziny i odmówiłam współpracy z proponowaną w ramach wymiany jeńców lalką, uznając – nie bez słuszności zresztą – że Victorinox dziadka rokuje znacznie lepiej niż gumowa kukła z plastikowymi włosami. W efekcie ostrej wymiany zdań między zdruzgotanymi moją postawą dorosłymi babcia postanowiła rzucić palenie a dziadek wykraść mi nocą trzymany w kurczowo zaciśniętej pięści scyzoryk. Zgodnie z mrocznymi przewidywaniami świadków udało się zrealizować wyłącznie część planu: babcia Justynka pozbyła się nałogu.
Uparcie zachęcana do wożenia lalek w wózku, uzbrojona w wielokolorowy pęk wstążek do włosów i wszelkich akcesoriów niezbędnych dziewczynkom do szczęścia nieodmiennie doprowadzałam Justynkę na skraj załamania nerwowego wykorzystując przekazywane mi hojnie akcesoria do zabaw w Indian, po których mój kuzyn odnajdywany był zwykle w mrocznej części ogrodu, gdzie w towarzystwie lalek tkwił przywiązany do drzewa zmyślnie spętanymi w sznur tasiemkami. Ja w tym czasie oddawałam się – niezakłóconej jego zrzędliwą obecnością – przyjemności budowania wież z klocków lub realizowania widowiskowych katastrof kolejowych, w wyniku których park maszynowy kuzynowskiej kolejki poddawany był skrupulatnym naprawom przez chcącego ukryć przed światem bolesną prawdę o moich narowach dziadka.
W wieku nieco starszym wciąż obce były mi typowo kobiece rozrywki, co w efekcie skazywało mnie na przyjaźń z mężczyznami, jako jedynymi przedstawicielami homo sapiens, do których inteligencji nie miałam wątpliwości. I choć wielokrotnie podejmowałam żmudne wysiłki przeprowadzenia kontrdowodu, to zawsze wynik był ten sam: w przeciwieństwie do koleżanek żaden z nich nie oglądał nałogowo „Klanu”, nie był w stanie połapać się w fabule „Panny dziedziczki”, nie malował paznokci landrynkowym lakierem ani nie miał pokusy, by założyć na siebie trzydzieści osiem różnokolorowych bransoletek z plastiku. I choć otaczające mnie dziewczynki miały niewątpliwie swoje zalety – jak choćby zrobione okrągłym pismem notatki z lekcji – to lata doświadczeń pozostawiły we mnie przekonanie, że kobiecość to synonim infantylizmu, różowych pokoików z zasłonkami w kwiaty i uporczywych rozmów o wyższości tuszu Astor nad szminką Max Factor, czy może odwrotnie?
I gdy traciłam już nadzieję na to, że kiedykolwiek uda mi się pogodzić płeć z inteligencją, poznałam Ewę. Pierwszą kobietę, o której z ulgą i czystym sumieniem mogłam powiedzieć, że umysł ma jak brzytwa. I choć później, dzięki naturalnej selekcji akademicko-korporacyjnej, takich kobiet udało mi się odkryć więcej, to właśnie ona dokonała we mnie przemiany i sprawiła, że w wieku dziewiętnastu lat nabyłam pierwszy w życiu tusz do rzęs.
Ewę zobaczyłam pierwszy raz na lektoracie z niemieckiego, gdy wywołana na środek poprawiła okulary i rozpoczęła perfekcyjny, krystaliczny językowo wywód o instrumentach pochodnych. Przechodziła bez zająknienia przez forwardy, futuresy i swapy, żonglowała mistrzowsko symetrią ryzyk, lewarowała, hedgowała i spekulowała aż w końcu zakończyła swój popis pasującym do derywatów pogodowych cytatem z Goethego. Gdy zamilkła w sali nie było słychać szmeru. Wszystkie oddechy zamarły przytłoczone nienawistną zazdrością a profesorka siedziała z opuszczoną lekko żuchwą i zmętniałym wzrokiem odprowadzała ją do ławki.
Gdy wysypaliśmy się z sali jednym susem dopadłam genialną prelegentkę i łapiąc ją za łokieć wydyszałam niestosownym, zważywszy na okoliczności, angielskim:
– If I were a man, I think I’d be in love with you! Tylko dlaczego spośród wszystkich sklepów z odzieżą we wszystkich portach całego świata musiałaś wejść akurat do tego?!
Popatrzyła na mnie zza fotochormatycznych szkieł i uśmiechając się krzywo odparowała:
– Bogart miał lepszy tekst.
– Bergman miała lepszy gust… – oddałam cios i uświadamiając sobie, że paryska szminka Justyni nie pozostała bez wpływu, odmaszerowałam do wyjścia.
Następnego dnia, zaskakując siebie i otoczenie zakupiłam roczną prenumeratę amerykańskiego Vogue’a i czerwoną kredkę do ust.
Z Ewą pozostałyśmy przyjaciółkami na lata. I choć nie udało mi się przekonać jej do zmiany okularów na soczewki ani odzieży na bardziej bergmanowską, to jednak stała się matką chrzestną mojej szafy i muzą, o której zawsze myślałam dokonując kolejnych wyborów krojonej na miarę studenckiej kieszeni konfekcji.
Posuwając się w latach i zasobności portfela stawałam się – wbrew dziecięcym oczekiwaniom – estetyczną fundamentalistką. I choć niechęć do różowych sukienek w kwiaty pozostała, to z biegiem czasu dobry gust awansował w mojej pokręconej hierarchii wartości na pozycję równą inteligencji i obyciu. I nawet jeśli niełatwo było się do tego przyznać, to zapamiętana z dzieciństwa szminka Chanel i spektakularny występ Ewy zapadły we mnie na tyle głęboko, że w pewnym momencie zaczęłam niezachwianie wierzyć, że prawdziwa inteligencja musi iść w parze z szacunkiem dla piękna. Jeśli któregoś z elementów brakowało, stawiałam w wątpliwość pozostałe, co prostą ścieżką prowadziło mnie do dramatycznie ponurych wniosków bliskich zapewne tym, jakie ze zgrozą wyciągała Justynka obserwując moje obrazoburcze zabawy wstążkami.
Siedząc w kawiarnianych ogródkach obserwowałam ze zgrozą ulicę za każdym razem stawiając Maćkowi retoryczne pytanie:
– Dlaczego?! Dlaczego ze wszystkich ubrań na całym świecie one wybierają akurat to?!
Wzruszał ramionami i z typowo męską trzeźwością odpowiadał niezmiennie:
– Może nie stać ich na lepsze ubrania…
Patrzyłam na niego bezrozumnym wzrokiem i nie mogąc rozszyfrować zawiłych meandrów męskiej logiki pytałam ponownie:
– Ale DLACZEGO? Dlaczego z całej TANIEJ konfekcji świata, one wybierają akurat TO?!
Ponownie wzruszał ramionami i pochylając się nad filiżanką nabierał kawy w usta podczas gdy ja odprowadzałam wzrokiem kolejne ofiary modowej szmiry. I gdy zaczęłam już dochodzić do wniosku, że tajemnica dżinsowej mini i zamszowych kozaczków do połowy łydki pozostanie nierozwikłana, nadeszło objawienie.
Wracaliśmy właśnie z Krakowa. Maciek drzemał za kierownicą a ja rozglądałam się znudzona po rozmazującym się za oknem poboczu. Gierkówka nie obfitowała w żadne szczególne atrakcje, radio straciło zasięg a komórka resztki baterii i gdy już dojrzewałam do opuszczenia fotela i przycięcia komara, za oknem mignęła opalona twarz okolona fryzurą określaną przez Martę malowniczo jako mop. Obejrzałam się nerwowo zastanawiając przez moment, co samotna kobieta może robić na takim odludziu, gdy zza zakrętu wyłoniła się kolejna. Przyjrzałam się jej dokładnie i zafascynowana widokiem uklękłam na siedzeniu pasażera, by móc odprowadzić ją wzrokiem przez tylną szybę samochodu. Kawałek dalej, po obu stronach drogi stały kolejne dwie, potem dalsze i następne. Wszystkie opalone, o nienaturalnie kruczych lub złotych włosach i silnie zarysowanych brwiach. Wszystkie w dżinsowych mini, kusych kurteczkach i kozaczkach. Przytupujące nóżką i machające torebeczkami w panterkę. Patrzyłam na nie w zdumieniu nie mogąc uwierzyć w rysującą się przed oczami prawdę: to nie Vogue kształtował modę! Prawdziwe trendsetterki stały na poboczu…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.