We wczesnym, przedszkolnym jeszcze dzieciństwie stanowiłam przyczynę licznych zgryzot wychowujących mnie Dziadków, którzy frasobliwie spinali brwi i wzdychali pod nosem za każdym razem, gdy udało im się przyłapać mnie na zabawach nielicujących z płcią i elegancją dziedziczki. Bolesna troska, jaką mnie otaczali była tym głębsza, że całe miasto podejrzewało, że jestem późnym owocem ich namiętności a wygłaszane przez Babcię dementi traktowane było jak całkowita, choć skądinąd urocza, ściema.
narciarstwo
Nigdy nie byłam przesadną fanatyczką aktywności fizycznej i sportu uznając pocenie za czynność wysoce nieestetyczną i w pewnym sensie niestosowną. Osobniki zziajane, pokryte lepką warstwą cuchnącej substancji, o posklejanych wysiłkiem włosach i rozszerzonych porach odstręczały mnie swoją nachalną fizycznością i przyprawiały o mdłości. I o ile mogłam usprawiedliwić taki stan rzeczy ciężką pracą, o tyle dobrowolne wyduszanie z siebie potu wydawało mi się całkowicie pozbawione sensu i estetycznej sublimacji…
Odkąd sięgałam pamięcią – a zbliżające się nieuchronnie urodziny przypominały, że jest dokąd sięgać – narty były moim azylem i najbezpieczniejszym sposobem na całkowity restart mózgu. Na stoku zapominałam o wszystkich dręczących mnie demonach, a jedyną liczącą się rzeczą była prędkość, napięcie ud, wygięcie ciała i koncentracja na zapamiętanych dawno temu przestrogach trenera, który bezwzględnie wyszydzał każde, nie dość eleganckie pokonanie muldy, każdy błąd techniczny i niewystarczająco zgrabną sylwetkę. W górach moja podzielna zazwyczaj uwaga odchodziła paść się w doliny a ja – pozostawiona samotnie na szczycie lodowca – potrafiłam skupiać się wyłącznie na jednym: jeździe.