Okres przedświąteczny upływał w pełnym adwentowego oczekiwania skupieniu i szerzącej się miłości bliźniego. Zainspirowani ewangelicznym przesłaniem mszy roratnych katolicy wznosili serca ku nadciągającej z niebios rosie i wypatrywali Sprawiedliwego w nadziei, że nowonarodzone Dziecię obdarzy ich ośmioma błogosławieństwami i wszelką pomyślnością, a oczyszczone jego dobrocią ziemskie niwy popłyną nagle mlekiem, miodem i krupnikiem…
Najświętsza Panienka
Po głębokich spirytualnie doznaniach ślubnych oraz sprowokowanych przypowieścią o siewcy rozważaniach biblijnych, pogrążyliśmy się z Maćkiem w wielodniowym kontemplowaniu naszej duchowości i wspólnym czytaniu Pisma. Szczególne upodobanie odnajdywaliśmy w cytowanej przez weselnego kaznodzieję ewangelii świętego Marka, której warstwa dialogowa przemawiała do nas ze szczególną mocą, sprawiając, że natchnieni mądrością bożą żyliśmy w cnocie i skromności odnajdując radość w pracy i jałmużnie. I choć ścieżka prowadząca do zbawienia wiodła nas przez mroczną dolinę wyrzeczeń, to jednak trwaliśmy w duchu odnowy niepodatni na pokusy świata materialnego i targające naszymi ciałami chucie…
Odkąd sięgałam pamięcią – a zbliżające się nieuchronnie urodziny przypominały, że jest dokąd sięgać – narty były moim azylem i najbezpieczniejszym sposobem na całkowity restart mózgu. Na stoku zapominałam o wszystkich dręczących mnie demonach, a jedyną liczącą się rzeczą była prędkość, napięcie ud, wygięcie ciała i koncentracja na zapamiętanych dawno temu przestrogach trenera, który bezwzględnie wyszydzał każde, nie dość eleganckie pokonanie muldy, każdy błąd techniczny i niewystarczająco zgrabną sylwetkę. W górach moja podzielna zazwyczaj uwaga odchodziła paść się w doliny a ja – pozostawiona samotnie na szczycie lodowca – potrafiłam skupiać się wyłącznie na jednym: jeździe.