Odkąd sięgałam pamięcią – a zbliżające się nieuchronnie urodziny przypominały, że jest dokąd sięgać – narty były moim azylem i najbezpieczniejszym sposobem na całkowity restart mózgu. Na stoku zapominałam o wszystkich dręczących mnie demonach, a jedyną liczącą się rzeczą była prędkość, napięcie ud, wygięcie ciała i koncentracja na zapamiętanych dawno temu przestrogach trenera, który bezwzględnie wyszydzał każde, nie dość eleganckie pokonanie muldy, każdy błąd techniczny i niewystarczająco zgrabną sylwetkę. W górach moja podzielna zazwyczaj uwaga odchodziła paść się w doliny a ja – pozostawiona samotnie na szczycie lodowca – potrafiłam skupiać się wyłącznie na jednym: jeździe.
Tym razem wyjazd miał być szczególny z przynajmniej kilku powodów. Był zafundowanym sobie samej prezentem urodzinowym, alpejskim debiutem Maćka i – last but not least – stosowną celebracją mojego trzydziestoletniego narciarskiego stażu. I choć nie przygotowywałam się do niego kondycyjnie ani nie zamierzałam zrywać się przed świtem, by maksymalnie wykorzystać lodowcowy skipass, to jednak, gdzieś w głębi duszy, miałam nadzieję, że i tym razem uda mi się osiągnąć sportowe zen. Przymykając oczy wyobrażałam sobie moment, gdy stanę na szczycie i nic nie robiąc sobie z zawodniczych parametrów nowych nart pomknę w dół zostawiając za sobą nieprzespane z nerwów noce, obszerne tabele pełne nie dość optymistycznych liczb i wszystkie dylematy, z jakimi borykać się może trzydziestoparoletnia narzeczona z odzysku. Oczami wyobraźni widziałam się mknącą przez muldy w idealnie nachylonej sylwetce, raczącą się winem w otoczeniu wypchanych, tyrolskich zwierząt i zasypiającą w ubraniu z odurzenia rozrzedzonym, alpejskim powietrzem.
Wciąż jeszcze miałam w pamięci zeszłoroczny wyjazd z ojcem i Martą – pełen zimowosportowych emocji i niezwykłych wrażeń, jakie zapewniła mi moja przyjaciółka zakochując się na stoku w brytyjskim spadochroniarzu i pokazując twarz, której nigdy wcześniej nie udało mi się u niej zobaczyć. Nadal pamiętałam nasze zarumienione wiatrem policzki, podrzucane sobie wzajemnie do hotelowych pokoi wypchane lisy, z których na całą Austrię znany był pensjonat Frau Kindle, i znieprzytomniałe od miłosnego pioruna spojrzenia Marty, która – mimo całych nocy spędzanych w klubowych objęciach ukochanego – niezmiennie wyglądała na stoku jak nowo narodzona. Obrazy z ostatniej wyprawy mieszały się z echami studenckich szaleństw, zapomnianymi w ciągu roku, ale powracającymi w górach, anegdotami z czasów, gdy jeden miesiąc w roku spędzałam na wyjazdach akademickiej sekcji narciarskiej, pierwszymi, przedszkolnymi jeszcze próbami na stokach i wspomnieniami motywującego mnie kijem narciarskim do lepszych osiągów ojca. Wszystko to tworzyło idylliczną wizję Alp i nawet przez myśl mi nie przeszło, że cokolwiek może zburzyć to arkadyjskie wyobrażenie narciarskiego urlopu. Jak zwykle jednak myliłam się srodze…
Zanim zdążyliśmy dotrzeć na miejsce komórka rozdzwoniła się jazgotliwie a ja ze zdumieniem spojrzałam na wyświetlacz i wymruczałam do Maćka:
– Waldek? W sobotę o tej porze…?
Zanim zdążyłam coś wydukać w słuchawce rozległo się nerwowe sapnięcie, pochrząkiwanie a następnie podejrzliwy głos Waldemorta:
– Jesteś jeszcze w Polsce?
– Tak, właśnie wyjeżdżamy. A co się stało? – spytałam zaniepokojona przeczuwając, że wysłał mi właśnie wielostronicowy arkusz kalkulacyjny, z którym będę się musiała uporać na urlopie.
– Była… Była katastrofa… Lotnicza…
Przez krótką chwilę usiłowałam zwizualizować sobie naszego dobrodusznego właściciela konającego gdzieś pod Zurychem w płomieniach prywatnego dżambodżeta i przeliczałam szybko wpływ śmierci akcjonariusza na wartość udziałów w medialnym konsorcjum. Zanim jednak udało mi się oszacować trwały uszczerbek w goodwillu, Waldek sapnął i rzucił:
– Kaczyński się rozbił. Włącz radio.
Nim zdołałam odezwać się słowem, już go nie było. Zadowolony, że udało mu się być pierwszym dostawcą sensacji, rozłączył się bez zbędnej zwłoki, by rozpocząć poszukiwania kolejnych, potencjalnie nieuświadomionych znajomych.
Spojrzałam na prowadzącego samochód Maćka i uzmysłowiłam sobie tragiczną prawdę: to był zły znak. Naprawdę zły znak. I nawet moja anarchistyczna satysfakcja z ograniczenia aparatu władzy nie mogła tego zmienić; wyjazd zapowiadał się prawdziwie defetystycznie!
Kiedy dotarliśmy na miejsce serwisy wciąż nie nadążały z podawaniem kolejnych, wciąż mylnych relacji z katastrofy. Nie mogąc znaleźć CNN zdecydowałam się na włączenie niemieckiego kanału informacyjnego: na ekranie migały przebitki blondasków kradnących księżyc a głos spikera w tle podpowiadał usłużnie, że polski prezydent był ostatnim w Europie zwolennikiem kary śmierci. Dalsza część niusa złożona była ze zmontowanych sprawnie politycznych wpadek, w których montażysta szczególny nacisk zdawał się kłaść na podkreślenie lichego wzrostu i mało rozgarniętego oblicza bohatera.
Nerwowo nacisnęłam guzik na pilocie i omiotłam Maćka mrocznym spojrzeniem:
– To jest zły znak! Bardzo zły znak!
Popatrzył na mnie jakby nie rozumiał doniosłości przepowiedni. Jego zdumienie nie trwało jednak długo. Gdy następnego dnia, już przy pierwszej wywrotce, nadział się kroczem na nartę, przytaknął zgodnie cieniutkim głosem:
– To jest zły znak! To jest – kurwa – bardzo zły znak!
Następnie chwycił się za jajka i opadł na pokrywającą lodowiec warstwę świeżego śniegu tłumiąc szloch. Przyglądałam mu się przez chwilę z uniesioną brwią:
– Już wczoraj ci mówiłam: bardzo zły znak!
Dwa dni później zadzwoniła matka i histerycznym głosem zawyła:
– Dziecko! Zaklinam cię! Nie wracaj do Krakowa! Będą go chować na Wawelu! Przecież ty masz mieszkanie tuż obok! Zaklinam cię! Nie wracaj do Krakowa!
Kiedy rozłączyła się po piętnastu minutach panicznego zawodzenia nad sparaliżowanym miastem, wzruszyłam tylko ramionami:
– Nie mogę wrócić do domu…
Maciek spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale zamiast wyjaśnienia usłyszał tylko:
– To jest zły znak… Bardzo zły znak…
Parę dni później na Islandii wybuchł wulkan, którego nazwy nie potrafiłam nawet wymówić…
Minęły kolejne dwa dni i gdy już zaczynałam się godzić z obolałą prostatą narzeczonego, roztrzęsionymi telefonami matki i świadomością, że wawelski czakram najprawdopodobniej przestanie leczyć reumatyków, Maciek dostał wiadomość od siostry:
– Sylwia chce, żeby jej przywieźć zgrzewkę almdudlera.
– Czego? – jęknęłam.
– Alm-du-dle-ra – przesylabizował starannie starając się nie przekręcić wyrazu.
– A co to, kurwa, jest?! – po kilku dniach bardzo-złych-znaków zdecydowanie nie byłam damą.
– Pojęcia nie mam! – wstukał w telefon odpowiedź i po kilku sekundach uniósł palec w triumfalnym geście odkrywcy – austriacka lemoniada!
– Noż, kurwa, świat się kończy! – zacytowałam nieświadomie Dyrektora Wielickiego i opadłam bez sił na łóżko.
Maciek zatoczył się lekko i wykonując taniec wskazujący jednoznacznie na to, że jego krocze ma się już zdecydowanie lepiej, zajodłował basem:
– Olala-li! Olala-la!
Przykryłam głowę poduszką uświadamiając sobie, że tęsknota Sylwii za Almdudlerem ostatecznie pozbawiła mnie zdrowia psychicznego.
Kiedy po dziesięciodniowym urlopie dotarłam do biura, w windzie dogonił mnie zasapany naczelny CKMu. Przetarł spoconą biegiem łysinkę i kręcąc się nerwowo po skąpej przestrzeni windy zaczął rozpinać pamiętającą lepsze czasy wojskową kurtkę:
– I co tam słychać? – rzucił kurtuazyjnie nie oczekując odpowiedzi.
Spojrzałam na niego spod oka, wciąż mając w pamięci leżącą w bagażniku zgrzewkę Almdudlera i wyjąkałam:
– Źle! Bardzo źle!
– A, to zalecam modlitwę do Najświętszej Panienki! – uśmiechnął się radośnie stawiając mnie przed poważnym dylematem, które z nas ostatecznie straciło zmysły.
– Chyba do świętego Judy Tadeusza – mruknęłam niegrzecznie czekając aż drzwi zasuną się za nami bezszelestnie i odsunęłam profilaktycznie w odległy kąt windy. – To on jest patronem od spraw trudnych i beznadziejnych…
Gontowski odbił kartę w czytniku i wciskając numer piętra pozwolił sobie nie zgodzić się uprzejmie:
– A nie, właśnie że do Najświętszej Panienki. Polecam nowennę fatimską. Najlepiej przed snem. Pomaga na wszystko.
Przez dłuższą chwilę rozważałam w milczeniu, czy Najświętsza Panienka jest w stanie pomóc na zawartość bagażnika. W tym czasie Gontowski kręcił się nerwowo i gdy drzwi windy otwarły się, ukłonił się, wycofał i oddalając w głąb redakcji zakrzyknął:
– Pamiętaj! Nowenna do Najświętszej Panienki!
Teraz już wiedziałam ponad wszelką wątpliwość: to był bardzo zły znak!
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.