Nadejście Ery Wodnika sprowadziło narastający chaos na mniej wprawne umysły i zakończyło z przytupem dwa tysiąclecia chrześcijaństwa, pogrążając świat w neopogańskiej wierze w magię, uzdrawiające działanie cieciorki, leczenie zbolałych kolan magnesem oraz to, że maj 2011 przyniesie koniec świata. Zbiorowa histeria osób zbliżonych inteligencją do poziomu zleżałej nad miarę ostrygi sprawiła, że portale społecznościowe zaroiły się katastroficznymi wizjami pogrążonego w płomieniach kosmosu, rozsądnymi – zważywszy na sytuację – pytaniami jak zorganizować zapasy żywności oraz romantycznymi pożegnaniami ze światem, jaki znaliśmy przed zbliżającą się nieuchronnie szóstą.
Wszystko to przepełniało mnie nadzieją, że w tym konkretnym przypadku wiara uczyni cuda i serca domorosłych ezoteryków staną o wyznaczonej porze oczyszczając świat z wadliwej puli genetycznej i zasilając budżet państwa osieroconymi przez nich dobrami. Niestety, o osiemnastej zero jeden wszyscy wybitni myśliciele wciąż chodzili po ziemi a ich niezwykli prorocy odkrywali – tym razem już precyzyjnie i z całkowitą pewnością – że Armagedon przesunął się na październik. Sklepy z amuletami znowu tętniły życiem, sprzedawcy wahadełek zamawiali kolejne kontenery w Chinach, borsuki chowały się po norach w lęku o swoje cenne sadło a magistrzy feng shui spokojnie przystępowali do prac nad doktoratem. Tętno narodu spowolniło i znów otoczyła nas mająca trwać do jesieni ‘normalność’.
Otarłszy łzę rozgoryczenia z powodu nieudanego końca ezoterycznej cywilizacji udaliśmy się z Maćkiem do Romańskiego, licząc po cichu na to, że etanol ukoi nam nerwy a znany w mieście bon vivant zasili umysły radosną porcją hedonistycznych zwierzeń. Ostatecznie, nic jeszcze nie było stracone a kilkumiesięczne opóźnienie mogło się nawet przysłużyć sprawie dając charyzmatycznym guru stosowny czas i okazję do przekonania łaknącej okultystycznych praktyk trzódki do zbiorowego seppuku.
Szczęśliwie dla nas Rafał nie zawiódł pokładanych w nim oczekiwań i wino wypełniło nam szybko krwioobieg kojąc swym szmerem napięte nerwy i wątłe morale. Gospodarz w tym czasie snuł opowieści Szeherezady karmiąc mą żądzę sensacji miłymi dykteryjkami z tysiąca i jednej nocy. Towarzystwo, rozluźnione i radosne, poddawało się fali beztroskich chichotów i obscenicznych dociekań prawdziwej natury tych nocnych rozkoszy a on – niespeszony – omijał z wprawą praktyka zastawiane nań pola minowe i erotycznie dwuznaczne pułapki. Atmosfera rozluźnionego krawatu udzielała się panom skłaniając ich do snucia śmielszych obyczajowo fantazji o boskich krągłościach Igi Wyrwał a rozbawione męską hardością panie obiecywały nabycie ożywczej dla związku bielizny. Nikt nie wspominał o magii i czarach, nie pluł przez ramię w obawie uroku i nie zakłócał wieczoru epistemologiczną i ontologiczną refleksją nad absolutem. Świat wrócił w posady i trwał w nim niezmiennie aż do momentu, gdy nieświadomy zagrożeń gospodarz napomknął o swoim spotkaniu z Jolą…
Jolanta – znana nam wszystkim skądinąd – słynęła jak dotąd ze swej niezwykłej kariery, jaką przyszło jej zrobić w szowinistycznej nad wyraz firmie. Będąc jedyną kobietą w przeładowanym nad miarę zarządzie, trwała na posterunku nie dając wyrwać sobie stołka spod zadka i lawirując sprytnie pośród drapieżnych kolegów. Ładna lecz nie tremująca, bystra choć nie nad miarę, uprzejma lecz nie służalcza, wpisywała się miękko w biznesowy krajobraz nie budząc niechęci i podążając drobnymi krokami na korporacyjne szczyty. Uznana powszechnie za racjonalnie myślącą i chętną do pracy zwalniała kolegów z nieznośnej dla ego harówki, przejmując stopniowo kolejne zajęcia i stając powoli najbardziej istotnym ogniwem. W końcu, po latach starań, stanęła w pierwszym szeregu i choć blask reflektorów nie oświetlał nadmiernie jej szczupłej sylwetki to jednak posiadła władzę, pieniądze i godny jej orki szacunek. Niestety, jak większość ambitnych kobiet, nie miała szczęścia w miłości a wyłowiony pochopnie kandydat okazał się macho słynącym z prostych rozrywek i niezachwianej wiary w domowe sposoby na zdrowie kobiecej wątroby. Gdy sińców nie dało się już ukryć pod miękkim jedwabiem apaszek a dzieci zaczęły nękać gwałtowne, nocne koszmary, Jola, z właściwym sobie rozsądkiem, udała się prosto do banku i zaciągnąwszy kredyt nabyła chronione w dwójnasób mieszkanie. Gad i bumelant okazał swą dobroć godząc się przyjąć wypracowany przez lata majątek i kilka milionów w gotówce w zamian za rozwód bez orzekania o swojej – niezbitej tym razem – winie.
Sabat czarownic odbył się w dzień po rozwodzie a wśród zaproszonych były wyłącznie kobiety. Wolne, samotne i rozwiedzione jak ona. Świeżo upieczone w nowej roli panienek z odzysku i zaprawione w singlowskich bojach przez lata. Porzucone i porzucające. Odarte przez mężów z kasy, godności i dobrego babskiego samopoczucia. Niepogodzone ze zdradą i te, którym rozstanie przyniosło wyłącznie ulgę. Wszystkie, jakie Jolanta zdołała odnaleźć w swym opuchniętym od nazwisk kajecie.
Kiedy znalazłam się z nimi w salonie ogarnęło mnie mętne wrażenie, że jest nas tutaj zbyt wiele. Koleżanki z biznesu tłoczyły się przy tartinkach, świętowały kolejnymi kieliszkami szampana i przekrzykiwały w dobrych pomysłach na resztę życia. Młode, zadbane i pełne energii. Światowe i piękne. Inteligentne, eleganckie i wykształcone. Wszystkie niezwykłe. I wszystkie, jak jeden mąż, wolne. Spojrzałam na nie z uśmiechem i pomyślałam o jednym: warszawscy samotni mężczyźni mieli naprawdę niezwykłe szczęście…
Czas płynął i rozwiedziona czeredka zaczęła polaryzować się na dwie istotne podgrupy. Te z nas, dla których rozwód był darem, rzuciły się w życie czerpiąc z facetów przyjemność i hektolitry płynów. Nie robiąc planów, nie pisząc agendy, z nadzieją na frajdę i noce zarwane bujały się słodko w hamakach nie oczekując niczego i nic nie chcąc dawać. Niepogodzone z rozstaniem wpadały natomiast w rowy mariańskie i złudne szpony terapii, szukając przyczyny, dla której mąż wolał inną. Gorzkniały i zasuszały się w sobie. Pragnąc usidlić mężczyznę stwierdzały ze smutkiem, że potentaci gustują w ładniejszych i po przygodach z botoksem wracały z frustracją na dno psychicznego rozstroju, gdzie gorycz smakowała najsłodziej a terapeuta zapewniał, że wciąż jeszcze wszystko przed nimi. W oparach wina leczyły nieszczęście zwiększając biusty lecz nie radość życia. Trwały w herezji, wierzyły podszeptom by w końcu, w bezsenne noce nie przyznać przed sobą, że nienawidzą eksmężów i samych siebie. Wściekłe jak nigdy szukały pociechy w dręczeniu swych ofiar wciąż licząc na to, że widok ich gniewu rozstroi ‘te trzecie’ a byłym odbierze potencję. I choć publicznie głosiły, jak bardzo są wreszcie szczęśliwe, w skroniach szemrała im cicha nadzieja na ckliwy come-back i wielki triumf nad rywalką.
Lata mijały i grono rozwódek kurczyło się szybko na rzecz ponownych mężatek, złośliwych potworów i samobójczyń. I tylko Jolanta wciąż trwała w miejscu – pogodna, pracoholiczna i z wiekiem coraz ładniejsza. Bo tylko ona poznała prawdziwe oblicze mężczyzny. I swoje – po każdym z nim starciu. A dzień bez siniaka wdzięczył się świtem, pięknił wieczorem i kładł ją do snu szczęśliwą…
Mężczyźni lubili Jolantę za eteryczność, rozum i wdzięk. Krążyli wokół licząc na więcej, ta jednak z uporem wiązała się szczerą przyjaźnią ze spokojnymi chłopcami o dłoniach ubranych w obrączki. I rozmawiała. Godzinami, miesiącami, latami. Wciąż unikając dotyku i szans na sport kontaktowy. W końcu, gdy poziom świętości prześcignął Tomasza z Akwinu a abstrakcyjność myśli pokrętne obrazy Picassa, na Jolę trafiła kobieta, dla której wszechświat nie miewał zagadek. Guru spirytualnych dociekań, znawczyni buddyzmu, reiki i karmy. Chroniąca swe ciało pod sari a twarz pod maską życzliwą. Ezoteryczna uzdrowicielka samotnych kobiet o grubych portfelach…
Jola łyknęła przynętę i odtąd kostiumy od Diora przysłaniać zaczęły szyte na miarę i zgodne z feng shui szaty. Wakacje w indyjskich klasztorach dawały cierpliwość duszy a nakładane na ciało dłonie jonizowały aurę i przesycały hipokamp zenem. Istota Wyższa stawała się bardziej łagodna i z troską wspierała Jolantę w jej zamierzeniach i sprawach. Dzieci wciąż rosły, biznes rozkwitał a spożywane w pozycji lotosu wegańskie ziarna zyskały posmak ambrozji. Jola odpływała od świata po niewzburzonej tafli jeziora. Nieczuła na nasze machania, okrzyki i próby wytrącenia jej z transu. Nie pomagały sugestie, że nakładane na nią dłonie mogłyby być męskimi, że ludzie w Azji oddają się ziemskim rozkoszom a tantra i w seksie istnieje. Jola wiedziała swoje. A raczej to, co słyszała od guru.
Kiedy więc Rafał napomknął coś o niej, wszyscy zamarli w nadziei, że przez wyprany dokładnie umysł przedarło się w końcu leciuchne drgnienie libido, tęsknota za światem i mroczna myśl o przesiąkniętej potem pościeli. Że szklana góra buddyzmu runęła w zwarciu z żelaznym ciałem mężczyzny a Jolę – miast medytacji – wypełniać zaczęło coś zgoła innego. Z zapartym oddechem czekaliśmy zatem na wieści, gdy Rafał chrząknął i zaciągnąwszy powietrza powiedział:
– Jest wreszcie gotowa!
Spojrzałam na niego z ulgą, licząc, że me pobożne życzenia uległy właśnie spełnieniu, on jednak stropił się nieco i pociągając z kieliszka wyjaśnił:
– Jej guru powiedziała jej, że przebyła tą drogę szybciej, niż wszystkie jej znane osoby i jest gotowa nauczać… Podobno Jolantka łączy się teraz z kosmosem, który dał jej odpowiedź na nurtujące ten świat pytania. Dzięki tej bezpośredniej łączności posiadła wiedzę astronomiczną, fizyczną i geologiczną i zna teraz przyczyny trzęsienia ziemi w Japonii. Co prawda nie wie jak dotąd, kiedy wystąpi kolejny kataklizm, jest jednak pewna, że jej sejsmiczne wyczucie pozwoli na przewidzenie earthquake’a…
Nastroje przygasły i nikt nie porywał się o komentarz do doniesionej nam właśnie sensacji. A Rafał usiadł spokojnie i nieco niepewnie wymruczał:
– Trochę to było mętne, ale grzecznie słuchałem, bo ona płaciła za obiad…
– Spotkanie służbowe?! – jęknęłam ze zgrozą widząc już w myślach nadciągający na Jolę upadek.
– Taaaa… – mruknął przeciągle sięgając w stronę butelki. – Choć nie wiem w sumie, czy chciała coś sprzedać, czy tylko nawracać… Choć może i sprzedać, bo do głoszenia potrzeba jej jeszcze szkoleń. W buddyjskim klasztorze pod okiem guru. Wtedy zostanie mistrzynią chan i będzie rozwijać wspólnotę. Wygłaszać mowy, karcić niewiernych i medytować nad całym kosmosem…
Beztroska radość prysła, wino straciło aromat a goście – na myśl o karceniu – spojrzeli zgodnie na zegar uznając zapewne, że rozrywkowa część wieczoru właśnie dobiegła końca i pora wracać do domów. I tylko ja trwałam w bezruchu próbując rozwikłać niezwykłą zagadkę łączności z kosmosem. Aż Maciek dotknął mnie lekko a z jego dłoni spłynęła uzdrawiająca siła reiki i objawienie: rozwód był końcem świata. Reinkarnacja służyła wybranym.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.