Hannah Montana

Natychmiast po przyjeździe ze Stanów rozpoczęłam wielodniowe i mocno wyczerpujące oczekiwanie na powrót Marty, licząc w skrytości ducha, że jej pobyt na Florydzie okazał się równie upiorny, jak mój w Kalifornii. Poszukując ukojenia dla swoich zszarganych nerwów oddawałam się dzikim fantazjom, w których widziałam ją w otoczeniu licznej zgrai niegdysiejszych kochanków osaczających ją na zalanych słońcem ulicach Sarasoty, śledzących na plażach Siesta Key i nękających swą nachalnością w dzikich ostępach Myakka. Kiedy i to nie wystarczało, moja żądna krwi wyobraźnia podsuwała mi usłużnie widok przyjaciółki snującej się po wypełnionym tanią konfekcją Macy’s, siorbiącej przy śniadaniu gorzko-mydlaną kawę z przelewowego ekspresu albo przyglądającej z odrazą cienkim strużkom cieknącego po otłuszczonych palcach grubasów majonezu.

Jako że nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście, już wkrótce moja nadwyrężona psychika zaczęła dochodzić do równowagi, cera poprawiać się a empatia wzrastać do poziomu, przy którym gotowa byłam pocieszać znękaną przyjaciółkę opowieściami o własnej niedoli. Z dnia na dzień mój nastrój się poprawiał, chwile błogości stawały coraz częstsze a twarz rozświetlał rozanielony uśmiech osoby intelektualnie niesprawnej, który Maciek zdawał się mylić z nawrotem pierwszego zakochania i wykorzystywał nagminnie do swoich samczych celów.

Moralna dwuznaczność snutych fantazji nie napawała mnie bynajmniej wstydem czy wyrzutami sumienia. Ostatecznie nie życzyłam przecież Marcie niczego, czego samej nie udało mi się z sukcesem przetrwać, a dzięki powinowactwu losów łącząca nas przyjaźń wkraczała sukcesywnie na nieznane jej dotąd wyżyny i hartowała w ogniu życiowych doświadczeń. Nasze rozmowy nabierały dodatkowej głębi, kobiece więzy rozkwitały z niespotykaną dla zwykłej solidarności jajników siłą a dotychczasowe porozumienie wznosiło się na poziom telepatycznej ententy. Znając Martę miałam absolutną pewność, że nie będzie mi miała za złe czerpanej z chorych wybryków wyobraźni frajdy. Przeciwnie, spodziewałam się, że nękana amerykańskimi plagami oddaje się dokładnie tej samej rozrywce, wizualizując starannie wodewilowe popisy prężącego się przede mną Penisa i lubieżne uśmiechy spotkanego na lotnisku kolegi Maćka. Ostatecznie od kilku lat szłyśmy prawem serii powielając wzajemnie swoje doświadczenia i błędy życiowe, pakując w bliźniacze związki z mężczyznami i cierpiąc na zbliżone dolegliwości. Niewyłącznie fizyczne. Kiedy u jednej rozpoczynał się okres życiowej prosperity, druga zacierała ręce i oczekiwała spokojnie na odmianę własnego losu. Gdy natomiast dopadał ją kryzys, ból czy choćby życiowe kuriozum, druga zwieszała głowę i pogodzona z przeznaczeniem nadstawiała pokornie policzek na nadchodzącą fangę od losu. Tak było od lat i nie widziałam najmniejszego powodu, dla którego akurat teraz nasze ścieżki miałyby się rozłączyć. W końcu nie bez powodu ekonomiści spędzali setki godzin na studiowanie oczekiwań inflacyjnych, behawioralnych źródeł kryzysu i samosprawdzających się przepowiedni, co do kursu akcji. Amerykańskie walory spadały, uwolnione rezerwy mężczyzn zalewały rynek a zdrowy rozsądek wykazywał tendencje hiperinflacyjne. Marta musiała o tym wiedzieć. I w żaden sposób nie mogła się ustrzec recesji…

Gdy w końcu, po pełnych niecierpliwego oczekiwania dziesięciu dniach, pojawiła się w biurze, rzuciłam się na nią jak ryś i nie wypuszczając ani na moment z wyposzczonych szponów rozpoczęłam intensywną akcję wyduszania zeznań. Ona jednak zdawała się nieco przygaszona i nieobecna, jakby różnica czasu zamuliła jej zakamarki umysłu i wstrzymała rwący zazwyczaj potok myśli. Na pytania odpowiadała apatycznie i sennie a jej ruchy były spowolnione jak falujące w czołówce Słonecznego Patrolu piersi Pameli. Siedząc przede mną siorbała bez przekonania kawę i kiwając monotonnie głową powtarzała z mantryczną regularnością zapewnienia o własnym zadowoleniu. Obserwując ją w niemym zdumieniu rozważałam przez krótką chwilę, czy nie stała się przypadkiem ofiarą buddystycznego nawrócenia i nie zaskoczy mnie za chwilę wydobytą z zanadrza malą lub młynkiem modlitewnym. Ona jednak poruszała się tylko rytmicznie w ruchach zarezerwowanych dla ortodoksyjnych Żydów i dzieci z chorobą sierocą, mamrotając pod nosem jedno, niezależne od zadanego pytania zdanie:
 

– U mnie świetnie, dziękuję.

 
Przerażona jej stanem zaczęłam przetrząsać umysł w gwałtownych poszukiwaniach skutecznego antidotum na amerykańską zarazę i gdy gotowa już byłam na pospieszny telefon do Eichelbergera, aparat sam się rozdzwonił a uprzejmy głos Asi zaanonsował gościa. Zanim zdążyłam odłożyć słuchawkę drzwi otwarły się z impetem i stanęła w nich przysadzista kobieta w eleganckim, czarnym płaszczu, szpilkach na czerwonej podeszwie i ciemnych okularach z najnowszej linii Diora. W jednym ręku trzymała unikatową torebkę ze skóry pytona pokrytą tłoczonymi emblematami LV, o której doskonale wiedziałam, że kosztuje osiem tysięcy pięćset pięćdziesiąt dolarów, w drugiej – dwie pomarańczowe torebki z logo Hermèsa. Uśmiechnęła się końsko rozciągając na ustach buraczaną szminkę i rzuciwszy zakupy na biurko poprawiła wprawnym gestem hełmofonową fryzurę:
 

– Cześć laski! – krzyknęła z zadowoleniem i zdjąwszy okulary przyjrzała uważnie naszym nietęgim minom. – Przywiozłam wam prezenty z Paryża… – zawiesiła głos w oczekiwaniu na reakcję.

 
Podniosłam się zza biurka i obserwując kątem oka przesuwającą się w zwolnionym tempie głowę Marty podeszłam do Grażyny, by w bezpośrednim uścisku zbadać pod palcami kaszmirową miękkość jej nowego płaszcza.
 

– Wspaniale wyglądasz! – zakrzyknęłam entuzjastycznie przekonując się, że mam do czynienia z Chanel.

 
Marta w tym czasie zdołała zrobić półobrót i podnosząc się nieudolnie z krzesła obdarzyła Grażynę plastikowym, amerykańskim uśmiechem:
 

– O tak, wspaniale! Tak się cieszę, że cię widzę. Jak się masz?

– Świetnie! Wspaniale! – Grażyna rzuciła niedbale Vuittonem i zdejmując płaszcz świergoliła: – Nawet nie wiecie, ile wam zawdzięczam! To był wspaniały wyjazd! Znów czuję się jak kobieta! Odpoczęłam, odżyłam! Fuat jest wspaniałym mężczyzną… Wie, jak należy adorować piękne kobiety i do tego okazał się najprawdziwszym dżentelmenem. Rozpieszczał mnie na wszelkie możliwe sposoby! I jeszcze okazało się, że mamy tyle wspólnych tematów! Dwie noce przegadaliśmy w najlepszych paryskich restauracjach, w sobotę zabrał mnie na zakupy a niedzielę spędziliśmy w Wersalu. Wystarczyło, że wspomniałam mu, że nigdy nie miałam okazji go zwiedzić a on już dzwonił po limuzynę, by mnie tam zabrać! Naprawdę, nie wiem, jak mam wam dziękować…

 
Rozsiadła się w fotelu i uśmiechając błogo zaczęła gładzić rękaw garsonki.
 

– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego sama nie chciałaś pojechać…? – zwróciła się do Marty, której uśmiech powoli tracił charakterystyczny dla tworzyw sztucznych połysk. – Przecież ten facet to skarb! Na same ubrania dla mnie wydał ponad dwadzieścia tysięcy euro. Nie licząc akcesoriów – rzuciła znaczące spojrzenie na torebkę. – I nic nie chciał w zamian. Po prostu czuł się samotny… Nigdy nie sądziłam, że tacy mężczyźni w ogóle istnieją… A ty go tak po prostu oddałaś… Nieprawdopodobne!

 
Marta zakręciła się niespokojnie w fotelu jakby nagle opadła z niej amerykańska łuska powierzchownej uprzejmości i zirytowana prychnęła:
 

– Nie zapominaj, że mam narzeczonego! Znacznie przystojniejszego niż Turek!

 
Grażyna spojrzała na nią spokojnie i sięgając do torebki wyjęła żółtą kopertę Kodaka.
 

– Przyniosłam zdjęcia, żeby wam pokazać.

 
Wysypała na biurko plik błyszczących fotografii, na których z radosnym uśmiechem patrzyła w obiektyw mając w tle kolejne zabytki Paryża. Gdy przesuwała po nich palcami spod spodu wychynęło zdjęcie wysokiego, szczupłego mężczyzny o gęstych szpakowatych włosach i figlarnym uśmiechu.
 

– A to kto? – spytałam wskazując na przystojniaka i bez wahania sięgnęłam po fotę.

– No, jak to: kto?! Fuat!

 
Spojrzałam groźnie na Martę i podsuwając jej zdjęcie mruknęłam:
 

– Mówiłaś, że jest niski, gruby i łysawy…?

 
Grażyna zaśmiała się perliście i promieniejąc umościła się wygodniej w fotelu:
 

– Ach, i, oczywiście, prezenty dla was! Z najlepszymi pozdrowieniami od Fuata! – sięgnęła po leżące na biurku torebki i wręczając je nam obserwowała z niecierpliwością wywołany marką efekt.

 
Sięgnęłam po prostokątne pomarańczowe pudełeczko i otwierając je powoli, w obawie, że uraczone zostałyśmy apaszkami w charty i konie, obserwowałam spod oka przepotwarzającą się twarz Marty, na której amerykańska uprzejmość coraz wyraźniej przegrywała z irytacją. Kiedy ponownie spuściłam wzrok moim oczom ukazały się czarne rękawiczki z cielęcej skórki o przecudnej urody jedwabnej podszewce i zapożyczonej z torebek Kelly srebrnej kłódeczce pokrytej palladem. Wyjęłam je delikatnie z pudełka a na moje kolana sfrunęła z wdziękiem opiewająca na sześćset euro metka.

Marta w tym czasie wydobyła swój prezent i trzymając w rękach elegancki, oprawiony w różową skórę notes oraz zwięczony czterolistną koniczyną w dokładnie tym samym kolorze brelok spojrzała z niedowierzaniem na Grażynę. Ta uśmiechnęła się szeroko i wzruszając lekko ramionami rzuciła:
 

– Uznałam, że dobrze będzie, jeśli nadal będziesz mieć tyle szczęścia. A notes jest po to, byś mogła zapisywać numery telefonów do facetów, z którymi nie chcesz się umówić.

 
Kiedy lekkim krokiem wychodziła z gabinetu dobijając nas luksusową czerwienią podeszew Louboutina, Marta wciąż zaciskała w dłoni koniczynę sprawiając wrażenie, jakby chciała ją zmiażdżyć na miękką, pąsową papkę. Gdy tylko drzwi za Grażyną zamknęły się, opadła na fotel i patrząc na mnie z gniewem krzyknęła:
 

– Kurważ jego mać! Chuj, dupa, cipa!

– Odbyt, penis, okrężnica – podsunęłam usłużnie, ona jednak nie zdawała się być w nastroju do żartów.

– Spotykam Turka w barze. Jest czwarta nad ranem. Jestem wstawiona. Nic nie pamiętam. On się odzywa po trzech latach. Oddaję go jakieś pani z fryzurą w kształcie kasku i z krzywym zgryzem. A potem okazuje się, że to jakiś nadziany Clooney, który zasypuje ją prezentami i wygląda jak milion dolarów! A co ja robię w tym czasie?! Ja?! Ja, kurwa, siedzę na jakiejś zapyziałej Florydzie, oglądam aligatory i kupuję spodnie dresowe w GAP! A jak już poznaję tam jakiegoś sensownego faceta i po romantycznym wieczorze na plaży ląduję z nim w domu, to co?! To wtedy się okazuje, że opiekunka postanowiła położyć dzieci w jego sypialni. I lądujemy w pokoju dziesięcioletniej córki! On się nachyla i już mam się poddać nastrojowi, gdy nagle widzę, że nade mną wisi żyrandol w różowe motyle! A pode mną atłasowa kapa w równie różowe kwiaty! I wszystko jest, kurna, różowe! Ściany, sufit, łóżko! Wszystko! Ale zaciskam zęby i myślę, że jakoś to będzie. Całujemy się, jest bosko, ale chcę go zobaczyć więc otwieram oczy… I co?! Hannah, kurna, Montana! Patrzy na mnie z wiszącego na drzwiach plakatu i uśmiecha się radośnie! I też jest, niech ją szlag!, ubrana na różowo! Więc zrywam się na równe nogi i mówię mu, że nic z tego nie będzie. Bo muszę być wierna narzeczonemu! No boż, kurna, nie powiem mu przecież, że to przez ten róż i przez Miley Cyrus! A teraz jeszcze to! Pieprzona różowa koniczyna!

 
Przez dłuższą chwilę siedziałyśmy w milczeniu a ja – mimo wielu dni usilnego wczuwania się w sytuację Marty – nie potrafiłam powiedzieć niczego na miarę Hannah Montana. W końcu zrezygnowana westchnęła, uniosła się z krzesła i poczłapała w stronę drzwi pozostawiając mnie z niedopalonym papierosem, brakiem słów i różową koniczyną na biurku…