Dancing Queen

Nigdy nie byłam przesadną fanatyczką aktywności fizycznej i sportu uznając pocenie za czynność wysoce nieestetyczną i w pewnym sensie niestosowną. Osobniki zziajane, pokryte lepką warstwą cuchnącej substancji, o posklejanych wysiłkiem włosach i rozszerzonych porach odstręczały mnie swoją nachalną fizycznością i przyprawiały o mdłości. I o ile mogłam usprawiedliwić taki stan rzeczy ciężką pracą, o tyle dobrowolne wyduszanie z siebie potu wydawało mi się całkowicie pozbawione sensu i estetycznej sublimacji.

Zapach kurzu w salach gimnastycznych, chlorowy fetor basenów i nuty lizolu w zakamarkach szatni ostatecznie przekonywały mnie do tezy, że ćwiczenia fizyczne przeznaczone są dla osobników niższych ewolucyjnie, o niewykształconym jeszcze węchu i dobrym smaku. I choć – zmuszana programem kształcenia – stawiałam się karnie na lekcjach WF-u, to patrząc na robiącą pokazowe fikołki pięćdziesięcioletnią panią profesor miałam coraz większe wątpliwości, co do braku wpływu przewrotów na kondycję mózgu. Wykonana przez szanowną psorkę seria skoków przez kozła ostatecznie utwierdziła mnie w przekonaniu, że oto nadciąga nieuchronnie zmierzch cywilizacji…

 
Gdy tylko uzyskałam na studiach prawo wyboru dyscypliny, nie bacząc na trudy koczowania w kolejce przed dziekanatem podjęłam zakończone sukcesem starania o akces do sekcji narciarskiej – jedynej jaka dla człowieka wychowanego w górach miała racjonalny, wynikający z potrzeby przemieszczania sens. Moment, gdy skwaszona i wciąż nie do końca przekonana moją sokratejską przemową pani Bożenka wpisała z ociąganiem moje nazwisko na krótką listę szczęśliwców, był pierwszą akademicką chwilą triumfu i przeszedł do historii jako rozpoczynający nową erę. Od tamtej pory pytana o uprawiane dyscypliny sportu mogłam bowiem z makiawelicznym uśmiechem odpowiadać, że są tylko dwie. Narciarstwo było tą drugą.

Do końca studiów życie toczyło się spokojnie i asportowo. Krakowskie piwnice nie gromadziły zbyt wielu wyczynowców a wiszące w powietrzu opary dalekie były od bohaterskiego potu Koroibosa z Elidy. Rzemieślnicze ramiona i przenikliwe oko stojących na bramce kolegów z wydziału rzeźby przez lata chroniły nas przed wielbicielami wszelkiej maści rywalizacji – od wyznawców sztangi, przez wielbicieli sportowej konfekcji aż po nosicieli ideałów AIESEC-u – skazując ich na masowe rzucanie wianków, tanie piwo juwenaliów i miejsca siedzące poza nawiasem. I gdy powoli zaczynaliśmy wierzyć w sprawczą moc intelektu, działający w niewątpliwej zmowie rektorzy postanowili rozdać nam dyplomy i odesłać do świata pełnego meczy piłkarskich, uprawiających jogging i squasha menedżerów oraz wprawionych w chłeptaniu krwi na czas liderów biznesu.

 
Choć wódka na opijaniu obrony była gorzka jak nigdy dotąd, lądowanie w Warszawie okazało się nad podziw miękkie: nikt w zrekrutowanej przez Price’a dziesiątce nie zdradzał oznak rozbudowanej nadmiernie klaty i kondycji. Panowie byli bladzi i raczej rachityczni, panie – sztuk trzy – dalekie od kulturystycznych wzorców urody. Wszyscy bardziej przejęci opodatkowaniem stron umowy leasingu niż trzymaniem formy przed warszawskim maratonem gryzoni. Patrząc na nich znów zaczęłam oddychać głębiej i utwierdzona w niechęci do gimnastycznych sztuczek spokojnie pogrążyłam się w pracy.

 
Stan ten trwałby zapewne niezakłócenie aż do wieku emerytalnego, gdyby nie Marta, która postanowiła wystartować w castingu na grubasa i ukształtować swoje ciało na modelowy wzór Marioli Bojarskiej-Ferenc. Od tamtej pory dieta makrobiotyczna, przyspieszacze spalania, okłady z cynamonu oraz ćwiczenia aerobowe stały się moją codziennością. Przy porannej kawie wysłuchiwałam relacji z wieczornego masażu i porannego treningu, w porze lanczu poznawałam tajniki sportowego menu a popołudniowe espresso zakąszałam kolejną dawką planowanych na wieczór kilometrów na bieżni. Każdy kolejny dzień przynosił nową porcję wyczynowych niusów, a ja z coraz większą troską przyglądałam się mojej drogiej, prężącej mi przed nosem jędrniejący w oczach pośladek koleżance. Gdy czteromiesięczny maraton urodowy dotarł do półmetka, usportowiona i coraz pewniejsza efektów kuracji Marta zaczęła namawiać mnie, bym przyłączyła się do jej zawodniczej pasji. Napinała bicepsy, prezentowała uda w legginsach, ściskała skórę w dowodzie na zanik cellulitu, przedstawiała wykresy testów wytrzymałościowych i dokumentację fotograficzną potwierdzającą kolejne kilogramowe sukcesy i stosowała wszelkie możliwe sztuczki mające wzbudzić we mnie wymierną troskę o stan figury. Ja w tym czasie wpisywałam w kalendarz kolejne chroniące przed siłownią wymówki i odkreślałam dzielące nas od końca jej katorgi tygodnie. I gdy już sądziłam, że zdjęcia z więczącej wielomiesięczne wysiłki sesji znormalizują nasze relacje, że znów będziemy mogły rozsiąść się na tarasie z butelką wina i paczką nachosów, że wrócą czasy późnych kolacji i barokowych sobotnich śniadań, Marta – machając mi przed nosem jakimś wydrukiem – wypaliła:
 

– To teraz musisz się ze mną zapisać na kurs tańca na rurze!

 
Spojrzałam na nią na bezdechu i z przypominającą puchacza miną wydusiłam z siebie ciche rzężenie.
 

– Poważnie mówię! – kontynuowała niezrażona. – Pod koniec lipca. Moja trenerka z siłowni będzie prowadzić. Zajęcia w czwartki i piątki po pracy…

– Planujesz się przekwalifikować? – przerwałam jej w połowie poddając się powoli ogarniającemu mnie rozbawieniu.

– Na Służewiu przy metrze – w pierwszej chwili nie zdążyła zareagować. – A kto wie, czy to się kiedyś nie przyda – dodała z uśmiechem. – Może sobie w sypialni rurę zamontuję…

– Przecież ty nie pracujesz w sypialni… – powoli zaczynałam dławić się śmiechem.

– Posłuchaj! Przeczytam ci! – uniosła trzymaną w ręku kartkę i elegancko modulując głos zaczęła: – „Taniec na rurze wymaga silnego ciała, rozciągnięcia i pewności siebie. Składająca się na niego fuzja różnych stylów tanecznych wzmacnia ciało oraz pozwala odkryć w sobie kobiecość i odwagę. Elementy burlesque oraz tańca musicalowego w połączeniu z delikatnym i seksownym ruchem dają piorunujący efekt…”

 
Zawiesiła efektownie głos i spoglądając na mnie zza ulotki czekała na werdykt.
 

– A czy zamiast na taniec mogę się zapisać jako widz? Zapłacę każde pieniądze, żeby cię zobaczyć na rurze!

– E, za darmo będziesz mogła ze mną iść, jak już się czegoś nauczę! – dobrotliwa szczodrość Marty ani na chwilę nie uległa zachwianiu.

– A majtki w panterkę już masz? – zaczęłam dopytywać się o szczegóły.

– Nie… – odpowiedziała z wahaniem. – Chyba nie trzeba… – dodała niepewnie szukając odpowiedzi na wydruku.

 
W końcu oderwała wzrok od tekstu, machnęła ręką i maszerując w stronę wyjścia rzuciła bojowo:
 

– Jak tam chcesz! Ja się zapisuję!

 
To co przez wiele lat było tylko podejrzeniem nagle zyskało dowód: sport szkodził zdrowiu. Ponad wszelką wątpliwość!