Kiedy Mirek Barszcz opublikował na facebooku informację o nabytym właśnie Lamborghini, w cyberprzestrzeni zawrzało. Cała Polska zintegrowała się w zgodnej krucjacie przeciwko pasącym się z podatków urzędasom o obwisłych brzuchach i wartych miliony majątkach, żądając głowy i konfiskaty mienia dawnego podsekretarza stanu w ministerstwie – nomen omen – finansów.
Gdy narodowi aktywiści przystępowali do prasowania flag i przygotowywania transparentów, szanse Mirka na błyskotliwą szarżę na szczyty władzy gwałtownie wzrosły. Dzięki wpisowi na portalu społecznościowym stał się nie tylko jednym z bardziej rozpoznawalnych doradców podatkowych w kraju, ale również najbardziej obmierzłym, spasionym i odrażającym ministrem w historii III RP. A że, jak powszechnie wiadomo, nic tak nie poprawia politycznych notowań jak zły wizerunek i podejrzenie o malwersacje, my wszyscy – facebookowi znajomi Mirka – zamarliśmy w cichym oczekiwaniu na rychłe premierostwo naszego druha. Niestety!!! W momencie, gdy kariera Mirosława wyciągała dłoń do napotkanej w ogródku gąski, gdy Donald Tusk czuł już na karku palący oddech szanownego następcy a ekipa przeprowadzkowa zbliżała się do Alej Ujazdowskich w mrocznym kondukcie wieszczącym zmianę władzy, Jakub W. (lat 34) postanowił pogrzebać nasze polityczne nadzieje zamieszczając pod informacją o wartym okrągły milion Lamborghini swój nikczemny, haniebny i szkodliwy komentarz:
„Ha, ha! Mirek ma Play Station!!!”
Zdjęta grozą nad tak lekko i beztrosko zrujnowaną przyszłością przyjaciela zadrżałam i nie mogąc wydusić słowa gapiłam się w monitor. Dopiero po upływie kwadransa zdołałam głębiej odetchnąć i sięgnąwszy po telefon z zamiarem dodania Mirkowi otuchy wybrałam numer.
– Tak, słucham… – odezwał się swym uprzejmym głosem, zza którego dochodził wyraźny ryk sportowego silnika.
– Mirku, to ty…? – upewniłam się grzecznie. – Jak się czujesz?
– Znakomicie! – Mirosław zdawał się nie wiedzieć jeszcze o facebookowej dywersji. – Dzisiaj zamieniłem Lamborghini na Pagani Zonda F! To jest dopiero odlot! – roześmiał się beztrosko.
– Może powinieneś kupić jakąś bardziej agresywną grę…? – zasugerowałam delikatnie mając nadzieję, że dzięki wyrobionym przed monitorem zdolnościom bojowym będzie potrafił celniej obić twarz Jakuba W.
– Taaak…? – zamruczał pytająco wchodząc z piskiem w kolejny zakręt.
– Pamiętasz Romańskiego?
– No pewnie!
– No więc Rafał zaprosił mnie kiedyś do siebie na kolację… Bardzo miły wieczór, nota bene…
– Poczekaj, poczekaj! – silniki w tle zwolniły i Zonda stoczyła się wolno na pobocze. – A teraz powoli, dokładnie i bez pomijania skandalicznych szczegółów! – zaordynował chichocząc dyskretnie.
– No więc… na kolację. Sam rozumiesz. Wino, kominek, tête-à-tête…
– Bardzo nastrojowo…
– No, dokładnie! I gdy już siedzieliśmy na kanapie, rozleniwieni posiłkiem i pinot noir, zaproponował grę na Play Station… – ciągnęłam wsłuchując się z niepokojem w dochodzące ze słuchawki a wskazujące na niewątpliwe zadławienie dźwięki. – Jesteś? Nic ci nie jest? – upewniłam się przed kontynuowaniem wywodu.
– Jestem, jestem. Zakrztusiłem się tylko…
– Więc, wracając do Play Station… Przez kolejne dwie godziny naparzaliśmy się po twarzach. Najpierw w ramach sparingu a potem walki. Nie pamiętam, jak się ta gra nazywała, ale jak zadzwonisz do Rafała, to z pewnością ci pożyczy…
– Ania, czy ja dobrze zrozumiałem…?
– No, tak! Wiesz jak to pomaga w zwinności?! Dwa razy Romańskiego znokautowałam! A przecież nie mam aż takiej siły w rękach! Liczy się wprawa i szybkość ciosów! No i trzeba pamiętać, żeby lewą ręką chronić podbródek!
– I dwa razy go znokautowałaś…? – Mirek zacharczał w słuchawce tłumiąc chichot.
– Bez żadnych podtekstów! Tak nas ten boks zmęczył, że o innym sparingu nie było już mowy. Nie rób sobie nadziei na żadne sensacyjne plotki.
– I co? Chcesz mi powiedzieć, że obiłaś mu twarz i pojechałaś do domu?
– Taaaa… – mruknęłam z dumą. – To był niezapomniany wieczór!
– Historyczny!
– Kultowy! – zamilkłam na moment wspominając niezwykłą chwilę triumfu po nokaucie.
– A Rafał?
– Nigdy potem nie włączył już przy mnie Play Station… – westchnęłam z zawodem. – I zapraszał mnie wyłącznie, gdy organizował większe imprezy… Wiesz… – dorzuciłam z namysłem – od tamtej pory miałam wrażenie, że pewniej się czuje mając Jurka w odwodzie…
– Szkoda, że nie pamiętasz, jak się nazywała ta gra… – mruknął.
– Ano szkoda… Teraz mogłaby ci się przydać…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.