Brunet wieczorową porą

Kiedy Dyrektor Wielicki zadzwonił z niecierpiącym zwłoki żądaniem spotkania, napomykając w tle o swojej ostatniej wizycie u Danki, od razu wiedziałam, że sprawę należy traktować jako najwyższej wagi i o żadnych wykrętach i zasłanianiu się pracą mowy być nie może. Danka była ulubioną tarocistką Wielickiego, do której zwracał się o pomoc i radę przy większości swoich biznesowych przedsięwzięć, u której konsultował swoje zagraniczne eskapady i która nieomylnie przewidywała kolejne rozpady jego rysujących się w kryształowej kuli związków. I choć Dyrektor Wielicki od lat zatrudniał szeroki sztab osobistych wróżbitów, specjalistów od aury i nadświadomości, zielarzy, kuglarzy i hochsztaplerów, to nigdy nie zdawał się na ich ocenę, jeśli nie była ona zgodna z podpowiedzią szeptaną mu przez własne trzewia. Danka jako jedyna cieszyła się przywilejem mówienia mu rzeczy niechcianych i przepowiadania potencjalnych klęsk. To jej porad słuchał, gdy serce mówiło jedno a nadwyrężony portfel drugie. To ona w końcu przewidziała jego najwyższe wzloty zawodowe, stając się niejako pierwszą matką sukcesu i nadworną ulubienicą cezara. Zausznikiem, doradcą, ekspertem, szarą eminencją.

Przez wiele miesięcy Wielicki namawiał mnie usilnie na konsultację astralną u Danki, ja jednak zdecydowanie odmawiałam w strachu przed jej przenikliwym spojrzeniem i nieocenzurowanym językiem. W końcu Dyrektor poddał temat uznając, że moja niechęć dla prawdy dyskwalifikuje mnie z elitarnego grona użytkowników magii a pozbawiona ezoterycznego wsparcia kariera już wkrótce schyli się ku upadkowi. Kwestia mojej powtarzającej się odmowy była jednak znacznie bardziej skomplikowana, niż ktokolwiek mógł sądzić i bynajmniej nie stało za nią mędrca szkiełko i oko. Kilka lat wcześniej zdarzyło mi się bowiem trafić do innej, równie gorąco reklamowanej przez Wielickiego wróżki Irenki, która zasiadła nad rozwiniętą na stole talią i nie odrywając od niej wzroku przewidziała nieprzewidywalne. Z celnością do milimetra rozrysowała czas, miejsce i uczestników katastrofy ignorując moje gorące zapewnienia, że nic podobnego nie mogło mieć miejsca. Kiedy rozczarowana brakiem jej profesjonalizmu wyszłam z mekki czarnoksięstwa i stojąc na mrocznych schodach włączyłam komórkę, telefon rozdzwonił się wściekle a nagrany na pocztę głosową łamiący dyszkant potwierdził wszystko, co Irenka znalazła w kartach. Od tamtej pory, w lęku przed kolejnym kataklizmem, wybierałam wróżbitów może i mniej przenikliwych, ale za to z aktualnym kursem pierwszej pomocy, szufladą prozacu oraz tolerancją dla komórek zakłócających działanie pokładowych instrumentów wieszczycielskich.

 
Kiedy dotarłam na Żurawią Dyrektor siedział już przy swoim ulubionym stoliku i przestawiał nerwowo stojące przed nim przedmioty tworząc kolejne, coraz wymyślniejsze wieże z papierosów, popielniczek i na wpół pustej szklanki wody. Gdy podeszłam bliżej z zagryzioną wargą starał się właśnie ustawić na szczycie piramidy wibrującą komórkę i pęk kluczy do mieszkania grożąc zalaniem stolika tym, co pozostało jeszcze z pospiesznie wychłeptanej wody. Zirytowany rzuconym przeze mnie na blat cieniem odgonił mnie ręką i podniósł wzrok.

– Noż, kurwa! Nareszcie!

Podniósł się z fotela i skracając swój zwyczajowy rytuał powitalny do jednego wymierzonego w prawy policzek „mua!” usiadł z powrotem.

– Potrzebuję twojej natychmiastowej pomocy! – krzyknął szeptem i nachylając się nade mną prawie niedosłyszalnie wymruczał: – Musisz dla mnie zdobyć bezpośredni numer Ricky’ego Martina!

Uniosłam wolno brwi i analizując przez moment ogólną kondycję Dyrektora starałam zgadnąć, jak daleko sięgają poczynione przez Dankę straty moralne. Poza nielicującą z dyrektorskim blazem nerwowością nie dostrzegłam jednak niczego niepokojącego. Jego skóra wciąż była gładka i elegancka, strój równie nonszalancki co zawsze a arystokratyczne dłonie niezmiennie wolne od jakichkolwiek śladów pracy. Co więcej, na szczycie chwiejącej się wieży połyskiwały nieznane mi wcześniej kluczyki od BMW. Odetchnęłam głębiej i usadawiając się na kanapie zaszczebiotałam radośnie:

– Dyrektorze kochany! Widzę, że masz nowy wóz!

Wielicki rozpromienił się na ułamek sekundy ale zanim samcza duma zdołała opanować jego umysł ponownie ściągnął usta i machając niecierpliwie dłonią wrócił do tematu:

– Ricky Martin! Musisz zdobyć dla mnie jego numer – wysylabizował dobitnie. – To teraz sprawa najwyższej wagi!

– Jasieńku, kochanie – rozpoczęłam miękkim głosem troskliwej matki – zrobię wszystko, co w mojej mocy, ale… po co ci, słońce, numer Ricky’ego Martina…?

Dyrektor Wielicki spuścił głowę i wydając z siebie głębokie westchnienie mruknął:

– Ci wróżbici! Te tarocistki! Dyrektorowo kochana, nie wyobrażasz sobie, jak oni człowieka potrafią wykończyć! Po tylu latach! Coś takiego! Zgroza! Noż, kurwa, zgroza!

Spojrzałam na niego pytająco, ale znów machnął tylko zrezygnowany ręką i kontynuował narzekanie.

– Może ty i dobrze zrobiłaś, że się nie dałaś na tą moją Danusię namówić! A kochałem tą larwę jak matkę! Tyle lat, tyle porad! I na co mi teraz przyszło.?! Nagle ją oświeciło, larwę skórkowaną, bladź podłą! Po tylu latach milczenia teraz dopiero mi mówi! Żmija na własnej piersi karmiona! Toż ja u niej wszystko konsultowałem! Każde przedsięwzięcie! Każdy biznes! Każdy seks niemalże! A ona tak mi się odwdzięcza!

Dyrektor Wielicki złapał się za łysą czaszkę i w egzaltowanym geście płaczki pogrzebowej demonstrował rozpacz obserwując w międzyczasie spod oka moją reakcję. Gdy w końcu, znudzony operą, oderwał dłonie od czoła, klasnął w ręce i poklepując się jowialnie po udzie zachichotał:

– Noż, kurwa, widzę, że nic przed tobą człowiek ukryć nie może! Żaden sekret się nie uchroni przed mistrzowskim okiem Dyrektorowej. No to już muszę wszystko jak na spowiedzi powiedzieć! W najdrobniejszych szczegółach! – uśmiechnął się radośnie i rozsadzając wygodniej wykonał serię gestów w stronę kelnera. – Zaraz się kawki napijemy, papieroska zapalimy i wszystko omówimy! Bo to sprawa najwyższej życiowej wagi, Dyrektorowo kochana! Tu trzeba rozwagi i mądrości! I dlatego też zawezwałem cię na to spotkanie na szczycie no bo u kogo, jak nie u ciebie, Dyrektorowo najsłodsza, mam teraz szukać pomocy? Toż nikt inny nie ma twojej przenikliwości umysłu! Nikt nie potrafi tak celnie doradzić! O zdobyciu numeru Ricky’ego nie wspominając! Jesteś moją ostatnią ostoją! Opoką! Jako ten święty Piotr. Jak Atlas wspierający nieboskłon…

Dyrektor zapędził się i nie mogąc znaleźć kolejnej, stosownie barokowej metafory zawiesił głos.

– No więc, Dyrektorowo najsłodsza, wyobraź sobie… – rozpoczął przepijając historię głębokimi haustami latte – wyobraź sobie, że mi Danuśka ostatnio imputowała, że sobie chłopa powinienem wziąć!

Odsunął się na moment i obserwując moją twarz szukał śladów zdumienia.

– Noż, widzę, że nie łatwo cię zadziwić… – mruknął z podziwem i rozpalając papierosa ciągnął dalej. – Widzę, że wróżba, żem pedał w najmniejszym stopniu cię nie obeszła…

Uśmiechnęłam się szerzej i przejmując od niego zapalniczkę zachęciłam:

– Mów dalej, Jasieńku…

– No więc, przyznaję, migdały mi w poprzek stanęły na to dictum, bo przecież tyle lat u niej zmarnowałem, tyle godzin przegadałem, tyle talii kart żeśmy zużyli, a ona dopiero teraz takie odkrycie robi? No ale nic to. Słucham dalej, a ona mi tam wieszczy, że ja z jakimś sławnym artystą mam się związać. Znanym z ekranu i niezwykle na świecie cenionym. No toż, kurwa, myślę, może i nie taka zła ta wróżba. Bo skoro już mam być pedałem, to niech przynajmniej stylowo będzie a nie z jakimś wymoczkiem-fryzjerem. No to się dopytywać zacząłem, czy to może nie jakiś aktor przypadkiem, ale mówi, że nie, że raczej z muzyką związany. W sensie wokalista albo tancerz. To i głębiej odetchnąłem, bo tego całego Poniedziałka, to bym kurwa jednak w wyrze nie zniósł. No ale jak się tak potem sprawie na spokojnie w domu przyjrzałem, to i z tych tancerzo-wokalistów polskich wybrać nie ma kogo. Same niziołki! Same pokraki! Toż ja, kurwa, w takich warunkach żadnym pedałem nie będę! I tak doszedłem do wniosku, że skoro mi już to cioterstwo w gwiazdach pisane, to trzeba do sprawy z większym rozmachem podejść i międzynarodowo sodomię uprawiać. A skoro tak, to tylko jeden chłop na świecie jest, co bym go z łóżka kijem nie wygonił. Więc mi teraz prywatny numer Ricky’ego potrzebny, żebym mógł szybko z nim sprawę omówić i elegancki coming-out zaaranżować. Najlepiej w tej jego fantastycznej posiadłości na Florydzie, którą ostatnio na sprzedaż wystawił. Rozmawiałem już z jego menedżerem, ale chichotał tylko jak dureń i nic Ricky’emu nie przekazał, więc trzeba się za sprawę ostrzej zabrać i bezpośrednio z narzeczonym skontaktować. Fotoofertę już mam. Full frontal uwieczniony. Pośladki też. Noż, nie muszę ci nadmieniać, że bardzo atrakcyjne… Tylko tego numeru jeszcze nie mam i w tym musisz mi pomóc, bo jak wiadomo potęga medialna za tobą stoi i jeden telefon asystentki sprawę w try miga załatwi. A Ricky’ego zamierzam przekonać, żeby tego domu jednak nie sprzedawał, bo tam klimat fantastyczny a ja znakomicie się czuję leżąc nad basenem…

 

Przez kolejną godzinę Dyrektor Wielicki snuł hedonistyczne wizje beztroskiego nieróbstwa w oparach luksusu, przemarszów po czerwonych dywanach i fantastycznych nocy pod rozgwieżdżonym niebem Florydy. Zanim się pożegnał zmusił mnie jeszcze do złożenia przysięgi, że zrobię wszystko, by zapewnić mu dożywotnią prosperitę u boku Martina. Z braku większych świętości zgodziłam się ślubować na ulubioną torebkę od Diora…