Być jak Kate Middleton

Nigdy nie przepadałam za brytyjską rodziną królewską uznając ją za wyjątkowo mało estetyczną i zdradzającą wyraźne oznaki magnackiej aberracji. Przedziwne kreacje i potworniejsze jeszcze uśmiechy królowej przyprawiały mnie o drżenie, wątpliwa uroda księcia Karola skłaniała ku opinii, że dla świata rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby został tamponem Camilli a rozpaczliwe miny i rzewne wyznania płaczliwej Diany przyprawiały o torsje. Kolejny po Karolu pretendent do tronu – łysiejący przedwcześnie Bill – zdawał się kumulować w sobie mydłkowatą bezbarwność matki i lekką ociężałość umysłową ojca lecz – niestety – nie ich seksualny temperament.

 
Bohaterowie drugiego dworskiego planu sprawiali wrażenie nieco lepsze. Barwność i jowialność Sary Ferguson czyniła z niej kobietę potencjalnie interesującą, mimo krążących po świecie plotek, jakoby sprzedawała prasie wywiady. Tuż za Sarą plasował się słynny z gaf i podejrzewany o bycie angielskim Berlusconim Książę Filip oraz zupełnie niepodobny do ojca Książę Harry. Ten ostatni, nie bez powodu zresztą, entuzjazmował sobą nastolatki w stopniu godnym Justina Biebera: pił, palił i łajdaczył się nie tracąc ani na chwilę żołnierskiego wdzięku majora Hewitta. Spuszczał się z tamy, trafiał do ośrodków dla narkomanów, rozbierał do naga na pięćdziesiątych urodzinach ojca i pięknie prezentował w hitlerowskim mundurze Afrika Korps. Media grzmiały, królowa zaciskała pozbawione warg usta a społeczeństwo lubiło go coraz bardziej, mając zapewne nadzieję, że mimo trzeciego miejsca w wyścigu na tron, zepchnie z niego w końcu zramolałą bandę wymoczków.

Mimo anarchistycznych poglądów ja również kibicowałam Harry’emu wychodząc z niesłusznego, ale jakże ubarwiającego życie założenia, że kraść warto miliony a skakać wyłącznie bez asekuracji. Królewskie enfant terrible jako jedyne dawało nadzieję, że Brytania zaskoczy nas jeszcze czymś więcej niż kolejna woda toaletowa państwa Beckham i uzębienie Amy Winehouse.

 
Niestety, pod koniec kwietnia świat się wywrócił a Harry zyskał tak zwaną ‘dobrą prasę’. Media rozpisywały się o jego zacięciu charytatywnym i podobieństwie do świętej Diany stawiając za wzór do naśladowania i odzierając z wypracowanej przez lata popularności. W tym samym czasie powiększająca się dotąd łysinka Williama zaczęła zanikać, by w końcu – na oficjalnych zdjęciach ze ślubu – ulec całkowitemu retuszowi. Kate Middleton – znana dotychczas z robotniczych korzeni – zyskała herb z żołędziami oraz opinię znawczyni stylu, której modowe wybory winny być powielane przez wszystkie angielskie panny. W końcu dynastia poszła za ciosem i w BBC ogłosiła drzewo genealogiczne nowej infantki, w którym górnicy, kurierzy i robotnicy ulegli transformacji w angielski ród szlachetnej burżuazji…

Mimo ogarniającej mnie fali absmaku obserwując to wszystko odczuwałam prawdziwy respekt dla piarowego geniuszu stojących za akcją ekspertów. Dzięki ich wprawie monarchia zyskała wyznawców, transmisja widzów a gospodarka brytyjska napęd, jaki może dać tylko masowa produkcja tandetnej porcelany. Sukces miał zresztą zasięg ogólnoświatowy i stłumił nie tylko błogosławione przez Benedykta walory Wojtyły lecz nawet męczeństwo brzozy.

 
Poślubny kurz powoli opadał i gdy zdawało się już, że nic co królewskie nie może mnie zdziwić, trafiliśmy z Maćkiem na obiad do jego rodziny. Rozluźnieni urlopem, zrelaksowani majowym słońcem i pełni leniwej sytości po kaczce, odsuwaliśmy się właśnie od stołu, by pełną piersią zaciągnąć ostatnie nuty snujących się nad nim zapachów, gdy jako deser wniesiono danie niezwykłe: prawdziwy genealogiczny baobab. Zafoliowana misternie tektura krążyła wśród domowników budząc wzruszenie i pełne emfazy mlaskania. Najstarsi z obecnych sięgali po okulary, studiowali konary i odnajdując się w gąszczu listowia przekazywali młodszym z głęboką nadzieją na nowe przyrosty. W tym czasie ojciec Macieja czynił honory zabawiając zebranych opowieściami o niezwykłości praszczura i dając wyraźne sygnały, że nieobecność wnuka winna jest rozstrojowi jego żołądka, podagrze, demencji i rwie kulszowej. Rujnuje mu zdrowie, nerwy i dobre samopoczucie. Odbiera nadzieję i dręczy przeczuciem, że ród szlachetny i mężny zaginie a po słowiańskim nazwisku już wkrótce nie będzie śladu. W końcu, gdy mimo żarliwej przemowy mój brzuch ciągle był płaski, wymierzył we mnie paznokieć i mrużąc oczy wysyczał złowieszczo:
 

– Czy wiesz, kto był naszym praprzodkiem?!

 
Spojrzałam na niego lękliwie, bo też i nachylona nade mną mina nie zachęcała do żartów, i nie znajdując wokół pomocy jęknęłam bezradnie.

Świekr zamilkł a na mnie spoczęły pełne dezaprobaty spojrzenia zebranych.
 

– Nie wiesz?! – sapnęła oburzonym dyszkantem plasująca się w piątym konarze od lewej stryjenka.

 
Rozejrzałam się wokół próbując zlokalizować pokrytą folią tekturę i wydrzeć jej prawdę o niezwykłych korzeniach męża. Niestety, ta dryfowała właśnie po drugim krańcu stołu i nic nie wskazywało na to, że dotrze do mnie przed katastrofą. Spuściłam więc wzrok pokornie i oczekując na wyrok zamarłam w bezruchu. W pokoju panowała krystaliczna, niezakłócona niczym cisza…

 
Kiedy pierwszy szok minął a rozdęte zapowietrzeniem płuca teścia wypuściły w końcu z siebie świszczący zgrozą oddech, mama Maćka uniosła się lekko i z wdziękiem Samarytanki podała mi karton. Na szczycie dębu kołysał się lekko szanowny protoplasta. Jego nazwisko było mi jednak obce…

 
Uznawszy pochopnie, że winę za mą niewiedzę ponosi wrodzona awersja do historii, uniosłam z pietyzmem dokument i skupiwszy wzrok przeszukałam raz jeszcze wspomnienia. Niestety. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały dobitnie, że tą lekcję polskości przespałam na oślej ławie. Doszedłszy do wniosku, że sprawa jest beznadziejna a rozpalona gorączką rodzina i tak zaleje mnie wkrótce obszerną wiedzą na temat, oddałam się botanice próbując dopasować leżący przede mną gatunek do tablic Linneusza. Bez skutku. Na lekcjach biologii także musiałam przysypiać…

Rozczarowana własną niewiedzą skłonna już byłam odłożyć pergamin, gdy świekier sapnął i zaczął godny Rolanda epos. Germańska zaraza sunęła z zachodu, prusackie ścierwa niszczyły ziemie a cny praojciec orał swe morgi. Chłopstwo walczyło, Niemiec zwyciężał a podły Icek odbierał hektary. Gdy w końcu z ośmiu nie ostał się żaden, zacny praprzodek porzucił walkę i oddał się pracy. U samych nizin. A może u podstaw?

Opowieść ciągnęła się jak pierwszy rozdział Nad Niemnem, chłop walczył i mężniał, mężniał i walczył a ja siedziałabym pewnie słuchając dalszych bajań grzejącej się na zapiecku starszyzny, gdyby wzrok mój nie padł na leżącą pod nosem kartę. W rogu, na lewym korzeniu sterczał radośnie Maciek. Tuż pod nim, w porządku chronologicznym, ustawione zostały żony. Radosny wielokąt zamykało moje własne nazwisko, przy którym – o ulgo! – wciąż nie widniała jeszcze data rozpadu. Zamiast niej, świeże i gotowe pyszniło się puste miejsce na imię potomka. Wyłącznie w linii męskiej…

Poczuwszy na barkach ogromny ciężar genealogicznej misji utrzymania przy życiu czystego rasowo chłopstwa przyjrzałam się ze współczuciem poprzedzającej mnie żonie Teresie. Ściętej z konaru z godnym Henryka VIII kategorycznym okrucieństwem i będącej teraz jedynie smętnym kompostem przeszłości…

Poczułam jak grzbiet spływa mi potem, ręce drżą a skóra na szyi zamiera w oczekiwaniu na topór, gdy teść potrącił mnie lekko ramieniem i patrząc wnikliwie zapytał:
 

– A co ty tak nic nie mówisz?! Zawsze taka milcząca jesteś, czy może historia naszego rodu tak cię onieśmieliła, hę?

 
Spojrzałam nań nieprzytomnie przez dłuższą chwilę zbierając w myślach możliwe do wyrzucenia riposty. Uwaga o mezaliansie zdawała się być aż nazbyt śmiała – zwłaszcza w kontekście przeważających sił wroga i ściętej na pniu poprzedniczki. Na zapewnienia o sile mych gonad i piersiach słodyczą płynących było z kolei za wcześnie. Sam protoplasta również nie dawał szerokich perspektyw rozmowy. A reszta? Była milczeniem…

 
Kiedy późnym wieczorem dotarliśmy wreszcie do domu, pot wciąż perlił mi się na czole a koszula ściśle przywierała do ciała. W poszukiwaniu łatwego sposobu kojenia nerwów pomknęłam rączo do lodówki i otworzywszy nerwowo butelkę wypiłam toast za dekapitację. A raczej jej brak. Następnie, nieco już rozluźniona, przepłynęłam w stronę szumiącego na biurku laptopa i widząc migającą wiadomość od Ojca kliknęłam bez zwłoki. Na monitorze pojawiły się obsceniczne w treściach ukłony i zaproszenie do załącznika. Kilka chwil później na ekran wpłynęła dumna sylwetka siejącego uśmiechy Ojca. Jego korpus opinał elegancko czarny, galowy mundur a głowę wieńczyła oficerska czapka. Całości dopełniała błyskająca znad okalającego daszek sznura trupia czaszka, insygnia Obersturmbahnführera oraz wypucowany na glanc Krzyż Żelazny…

 

Uśmiechając się do tkwiącego na ekranie Ojca poczułam jak zalewa mnie wielka fala dziecięcej miłości, ufności w mądrość rodzicielską oraz wszechogarniającej, błogiej ulgi. Nie wiedziałam, skąd Ojciec wytrzasnął ten kostium ani na jaką maskaradę się wybierał i szczerze mówiąc nie miało to najmniejszego znaczenia. Najważniejsze, że potwierdził bezpośrednie związki naszego rodu z dynastią Windsorów. I rasą panów.