Celebracja kolejnych urodzin odbiła się kilkudniową, bolesną czkawką galopującego Weltschmerzu i zaowocowała frustrującym przekonaniem, że zmieniam się powoli w nawóz historii. Bez szans na patent, Nobla ani Oscara. Wizje przyszłych zaszczytów stawały się coraz mętniejsze, obietnice awansów – rozmyte nierealnością, a szanse na zbitą naprędce fortunę – naiwne jak rojenia dziecka. Pogrążałam się powoli w spokojnym, wyzutym z aspiracji pogodzeniu z losem, dorastając do momentu, gdy jedynym celem stanie się życie jako takie.
Z rozbawieniem starca obserwowałam godowe tańce umizgujących się szefom, nużące przemowy wiedzących najlepiej i zacięte twarze pragnących zwyciężać. Nie komentowałam znoszonych mi chętnie sensacyjnych doniesień, nie pragnęłam wznieść się na szczyty władzy a w konfrontacji z młodymi wilkami nie siliłam na nic, co wykraczałoby poza subtelne wzruszenia ramion. I pewnie długo trwałabym jeszcze w tym błogim stanie życiowej hibernacji, gdyby nie gniewny felieton Marcina Mellera, po przeczytaniu którego ciśnienie mi wzrosło, krew drgnęła w żyłach a vis vitalis wstrząsnęła trzewią niby trzęsienie sejsmiczne.
Marcin był jednym z pierwszych naczelnych, jakich poznałam w wydawnictwie i mimo upływu lat musiałam przyznać, że wtargnął w mą rzeczywistość z wdziękiem godnym prawdziwego playboya. Któregoś pięknego dnia telefon rozdzwonił się bowiem gwałtownie a donośny baryton Mellera zaryczał w słuchawce przeciągłym ‘haloooo’. I nim zdołałam otworzyć usta zalała mnie tyrada długa i barokowa, przerywana gdzieniegdzie lwimi pomrukami i dochodzącymi z tła dźwiękami poklepywanego ze swadą biurka, która nie kończyła się, ale płynęła wartką strugą nie pozwalając mi na więcej niż pełne pokory oczekiwanie na puentę. Rubensowskie dygresje piętrzyły się, wycyzelowane uprzejmości narastały i powitanie zaczynało powoli przypominać kubaturą Encyklopedię Britannicę, gdy w końcu Meller sapnął, westchnął i przeszedł do rzeczy. Ze zdumieniem odkryłam wówczas, że celem naszej rozmowy jest wytłumaczenie mi różnicy pomiędzy umową i fakturą, którego to zadania naczelny podjął się ochoczo i bez lęku. Przez kolejnych piętnaście minut poddawał mnie sprawnemu instruktażowi by wreszcie – prowadząc tą porywającą serce tyradę ku nieuchronnemu zakończeniu – zapewnić mnie o ufności, jaką pokłada w moim rozsądku i sprawnym niewątpliwie umyśle. Gdy zakończył a w słuchawce – miast spodziewanych oznak wdzięczności – gościła jedynie nieskażona niczym cisza, Meller chrząknął i nabrawszy głębiej powietrza ryknął:
– Ciocia?! Jesteś tam?!
Odsunąwszy telefon od ucha przyglądałam mu się przez moment podejrzewając, że może być brzydkim wybrykiem wyobraźni, ze słuchawki wciąż dochodziły jednak niskie porykiwania. O halucynacji, pomroczności jasnej ani drzemce w pracy nie mogło być zatem mowy. Meller istniał, grzmiał i domagał się uwagi. Oraz natychmiastowego potwierdzenia, że pojęłam cokolwiek z wywodu. Przeczuwając, że dalsza cisza może nadwyrężyć niepotrzebnie jego cierpliwość zacisnęłam dłoń na słuchawce i czując jak paznokcie orzą gładką powierzchnię plastiku zalałam mikrofon szeroką falą syczącego jadu:
– Kolego Meller, czy wyście się z koniem na mózgi pozamieniali?!
Kolega Meller mruknął coś niezbornie, rozlał po podłodze jak mały kleks krwi i pożegnawszy ciągłym telefonicznym sygnałem zniknął pozostawiając mnie pastwie wyrzutów sumienia i strasznych myśli o owdowiałym ‘Playboyu’.
Przez kolejne dwa dni w gabinecie panowała niezakłócona niczym cisza i zaczynałam się już obawiać, że jest ona skutkiem trwających w redakcji obrzędów cmentarnych, gdy asystentka wsunęła nieśmiało głowę przez szparę i podała mi szarą kopertę. W środku, na błyszczącym fotograficznym papierze nagi redaktor Meller tarzał się w wannie popalając cygaro i ciągnąc markową whiskey w towarzystwie żółtej, gumowej kaczuszki. Zamieszczona tuż obok dedykacja wiązała zgrabnie fakturę, ciocię i konia…
Uznawszy fotografię za zasłużony łup wojenny obejrzałam dokładnie niepoddane cenzurze wdzięki naczelnego i czytając w pianie jak w fusach dostrzegłam wielki potencjał Mellera…
Mijały lata, naczelny piął się po drabinie kariery jak primates po szczeblach ewolucji i nic nie zapowiadało mutacji aż do momentu, gdy spis powszechny ujawnił zmianę materiału genetycznego a Marcin zadeklarował swoją śląskość. Polska zawrzała, ludność podniosła larum a ja w cichości ducha wierzyłam święcie, że wszystkiemu winne są jego kąpiele z kaczuszką…
Sprawy nabrały pędu kuli śnieżnej i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały niezbicie na grożący nam koniec playboya, gdy Meller zagrzmiał, ryknął i popełnił felieton. Wprost i po prostu. Siedziałam sobie zatem, sącząc leniwie popołudniową kawę i wymieniając z Martą uwagi całkowicie nieistotne, gdy wzrok mój padł na leżącą na stole okładkę a serce zadrżało zgrozą. Bo oto w wyniku ekspozycji na niekorzystne warunki środowiskowe oraz pod wpływem – jak zgadywałam – emocji, naczelny ogłosił z przekąsem, że zmienił zawód i wieść odtąd będzie beztroski los celebryty. Pana od pięknych kobiet, czerwonych dywanów, eleganckich rautów oraz drgających błękitem telewizyjnych ekranów. Koryfeusza salonów i specjalisty od wszystkiego. Luminarza, tuzy i znakomitości znanej z faktu bycia znaną. Fiszy, szychy i persony. Bożyszcza, asa, idola i gwiazdy. Mrocznego przedmiotu kobiecego pożądania i męskiej zazdrości. Celebryty przez wielkie, ociekające boskością „C”.
Ciało me przeszył dreszcz a umysł ogarnęło niepokojące wrażenie déjà vu i lęk przed niechybnym. Bo gdy ostatnim razem Meller darował mi szansę poznania prawd oczywistych, iluminacja – zamiast mojego umysłu – opromieniła wyłącznie jego członki. Czy zatem teraz można się było spodziewać innego obrotu sprawy? Wiedziałam, że nie. Kwestią czasu był moment, kiedy pokaże się znowu, celem zatarcia wygłoszonego truizmu doznaniem znacznie od niego silniejszym. Tyle że teraz… Teraz nabrzmiałe dumą wdzięki Mellera miały trafić nie do poufnej koperty, lecz wprost pod strzechy! Do nieskalanych popędem bibliotekarek, przygotowujących się na zajęcia z WOSu nieletnich oraz wiernych zasadom czystości sług bożych. Do polskich matek i dziatek. Koszyków w Biedronkach, Carrefourach i Lidlach. Do kiosków i setek Bogu ducha winnych prenumeratorów. Do szkolnych bibliotek i publicznych czytelni. W Polsce i na uchodźctwie. W każdym, najdalszym zakątku ziemi…
Zerwałam się z miejsca i nie zważając na zadziwione okrzyki Marty ruszyłam do biura, by w biegu dopaść laptopa. Dane ZKDP zamigotały na ekranie: nakład – sto osiemdziesiąt tysięcy, rozpowszechnianie płatne – powyżej setki, siła rażenia – bezkresna. Sprawdziłam kalendarz. Na zatrzymanie druku było niestety za późno…
W kolejnym ‘Wprost’ nie było jednak nagich wdzięków Mellera. Zamiast nich naczelny prezentował fajerwerki swej erudycji w zapewniającym o fascynacji Beatą Kempą felietonie. Słowa płynęły z łagodnym szmerem, Doda mieszała się z Nergalem, senator Banaś czarował dowcipem a autor wywodu kamuflował swoje poglądy w stopniu pozwalającym na wyłowienie z tekstu naprawdę grubej ryby. Niewinność czytających przetrwała a ja odczułam ulgę i wielką radość z pomyłki.
Kilka dni później naczelny wystąpił na szpilkach. Ponieważ jednak miał też na sobie resztę ubrania o byciu celebrytą nie mogło być mowy.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.