Od wielu tygodni niebo nad Warszawą miało kolor żeliwa a temperatury – wbrew kalendarzowi – nie wychodziły poza stany właściwe dla kwietnia. Szare ulice zapełniali popielaci na twarzach przechodnie przetykani niekiedy obnoszącymi sztuczną opaleniznę paniami, podejrzewanymi przez ogół o wirusowe zapalenie wątroby. Zalegająca w powietrzu wilgoć sklejała włosy i ciążyła na twarzach sprawiając, że piesi poruszali się z trudem brodząc w zimnej duchocie jak haitańskie zombie.
Kawiarniane ogródki świeciły pustkami a letnie wyprzedaże przyciągały wyłącznie żółte dziewczęta, u których narastająca wokół szarzyzna zdawała się wywoływać głęboki przymus odziania swych wdzięków w najmodniejsze w sezonie dżinsowe szorty, co do których miałam przez lata nadzieję, że znikły z powierzchni ziemi wraz z topowymi hitami Sabriny i Sandry. Knajpiana pogoda nie zapełniała bynajmniej szumiących klimatyzacją barów, w których podane tuż przed północą mojito pozostawało zmrożone aż do zamknięcia lokalu a kanarkowe kobietki siniały do zieloności. Kalosze i poncza robiły zawrotną karierę a miejskie apteki zmieniały wystrój gablotek, w których miast filtrów słonecznych pyszniły się teraz błękitne pigułki xanaxu, zielone słoiki prozacu i flaszki z neospasminą. Warszawa gniła jak butwiejące w piwnicy kartofle przywodząc na myśl wilgotny odór Tajlandii, mokre od moczu sienniki Rougon-Macquartów i turpistyczne popisy Baudelaire’a. Stęchła, zropiała i brzydka. Cuchnąca mokrymi szmatami, brudnymi ludźmi i lekko nadgniłą flądrą.
Atmosfera jesiennej szarugi dopadła wszystkich znajomych ważąc ich uśmiech i wiążąc krew w żyłach. Pełne chichotu obmowy wyparte zostały przez senne, bolesne pomruki na temat chorób, infekcji i moru a seksualne igraszki – przez nacierane wzajemnie lumbaga. W mętne od mżawki wieczory wszyscy chronili się w domach i zapaliwszy w kominkach grzali sterane gnaty ciągnąc z kieliszków jedyną życiową pociechę. Życie socjalne umarło, nikt bowiem nie chciał dać się oglądać ani zobaczyć innych w pieleszach. Komórki zamilkły, maile ustały i tylko wizyty w biurze dawały szansę na interakcję z drugim człowiekiem. Lecz nawet tutaj snujące się cienie wyblakłych dziewcząt i przygarbionych lekko kolegów nie nastrajały bynajmniej radośnie a poruszane przy kawie tematy odległe były od zwyczajowych anegdot o seksie. W dyskusjach królował październik a stęchły humor przywodził na myśl ponurą aurę taniego hospicjum dla starców. I jak w przytułku tak samo i u nas na temat przewodni wybiły się w końcu choroby, dolegliwości tetryczne i mijająca w niepamięć uroda. Zgnębieni panowie mruczeli coś cicho o bólach w krzyżu, łamiących kościach i starczej depresji licząc zapewne, że koleżanki zaprzeczą żarliwie dając nadzieję na nowy poryw energii. Te jednak, skupione na sobie, rozważać zaczęły sekrety terapii zastępczej oraz sposoby na pobieranie prób kału do badań na krew ukrytą. Zwyrodnieniowe choroby stawów zdawały się godzić wszystkich, już wkrótce jednak rozgorzał spór o fizjoterapię a ja ze zdumieniem spostrzegłam, że każdy z obecnych ma już własnego lekarza. Wciąż jeszcze trwała dysputa, czy lepszy jest masaż leczniczy czy może terapia ruchowa, gdy część z dyskutantów zamilkła i pochylona nad kawą zdradzała stan otępienny. A może zwolnienie reakcji…?
Dni w biurze płynęły powoli a ja obserwując podwładnych diagnozowałam kolejno dalsze oznaki starzenia. Panie szarzały na twarzach a skryte pod pudrem rogowacenie naskórka nie dało się dłużej ukrywać. Skóra pękała zmarszczkami, pierzchła na dłoniach i obwisała na szyi a biodra zdradzały wyraźnie, że postępuje typowe dla wieku starczego gwałtowne tłuszczenie organów. Mijani w windzie panowie – w wymiętych koszulach, spodniach i twarzach – sprawiali natomiast wrażenie, jakby trafili już dawno w naftalinowe szpony zdziadzienia a teraz szurając nogami zmierzali do Diogenesa. U jednych i drugich demencja stawała się normą. Zapominając o swoich zadaniach, pytani wciąż o to samo, kręcili się w miejscu nerwowo i z dezorientacją seniora starali tłumaczyć swe wpadki. Upośledzenie zdolności poznawczych postępowało gwałtownie sprawiając, że nowa materia stawała się niezrozumiała a adaptacja do nowych zadań powolna jak galop żółwia.
Wstrząśnięta stanem załogi zasiadłam w końcu za biurkiem i przeszukawszy Internet zapadłam w tekst o geriatrii. Kolejne symptomy składały się w spójną całość tworząc przede mną ponury kolaż bezzębnych tetryków i woniejących moczem staruszków. Gdy doszłam do sekcji o zmianach skórnych zaskoczył mnie klekot serca i tęgi ból wieńcowy, gdyż jasnym było, że w całym tym gronie nie jestem bynajmniej odmienna. Wyjąwszy z szuflady podręczne lusterko spojrzałam nerwowo na czoło i marszcząc je w srogiej minie dostrzegłam ślady lwiej bruzdy. Skóra pod okiem daleka była od marzeń a w wychudzonych zanadto policzkach umierał niechybnie kolagen. Zsiniała z wrażenia z trudem złapałam powietrze wiedząc już teraz, że w związku z wiekiem objętość płucek zmniejszyła mi się gwałtownie, co prostą ścieżką wiodło mnie będzie ku trwałej degeneracji organów…
Po krótkim ataku paniki wróciłam do monografii o pierwszych objawach starzenia i niepogodzona z losem zaczęłam szukać przyczyny. Czynników, powodów i względów, dla których ciało miałoby chcieć umierać. I gdy przebiłam się już przez smętne wywody medyków, ponure wizje geriatrów i analizy psychiatrów, nagle – jak z nieba! – spadła mi genetyka. A z nią teoria starzenia.
Niezwykle mądrzy panowie po latach rozważań i badań stwierdzili bez cienia zwątpienia, że starość, zagłada i rozkład dotyczą tych organizmów, których allele mogą się mnożyć wyłącznie przez zapłodnienie. Gdy tylko nastąpi rozród (i odhodowanie potomstwa) zdradliwe geny uznają, że rodzic został zużyty i nie jest potrzebny światu do dalszej ich replikacji. Skazują więc jego organizm na zgon pro filiorum bono, by zbędny osobnik nie zżerał cennych pokarmów i nie zużywał powietrza tak potrzebnego potomnym.
– A zatem… – westchnęłam z ulgą – czekały mnie jeszcze lata… szczenięctwa i prosperity! Aż do momentu, gdy ugnę się wreszcie przed małostkowym żądaniem teścia, bym poświęciła swą młodość dla nowej mutacji genów!
Uspokojona wiedzą i wdzięczna za brak potomka postanowiłam nie kusić losu i nabyć eucharystyczną ofiarę w intencji życia wiecznego. Ponieważ – jak mówi Pismo – wiara bez czynu jest jednak dzwonem grzmiącym, bez chwili zwłoki sięgnęłam też po telefon, by twarz mą obejrzał macher od zmarszczek, światowej sławy lekarz-esteta i skóroznawca w jednym…
Kilka dni później, pomknęłam po pracy ku pięknu, młodości i centrum Blue City, gdzie dermatolog miał swój gabinet. Odziana w sukienkę i but na obcasie frunęłam przez parking w kierunku wejścia, gdy zza kolumny wyłonił się nagle ubrany w smoking mężczyzna. Omiótł mnie wzrokiem i rzucił się pędem mijając z gracją przechodniów oraz krążące powoli auta. Pobiegłam również, uznając naprędce, że przypadkowy gwałciciel nie może zniweczyć mych planów wstrzymania śmierci przez brak zapłodnień, lecz gdy zdyszana czekałam na windę on wtargnął w mrok korytarza i uśmiechnąwszy się słodko zagaił z figlarnym wzrokiem:
– Dopadłem panią!
Spojrzałam z uznaniem na śnieżną biel jego torsu, sztywność mankietów i połysk w klapie. Miał ciemne włosy i gładką cerę. Przepiękny uśmiech, charme, powab, klasę. I wszystkie te parametry, które z brutalnych oprawców czynią obiekty mych westchnień. Więc – zamiast krzyczeć – kiwnęłam mu z gracją i płoniąc się cała westchnęłam z zachwytem.
– Biegłem za panią, bo widząc sylwetkę zgadłem natychmiast, że pani też do góroli…
Spojrzałam niepewnie i walcząc z demencją starałam rozwikłać zagadkę.
– Hem…? Do… góroli…? – odparłam z trudem czując, że słowa więzną mi w gardle a mowa jest bełkotliwa.
Przytaknął z uśmiechem i pewny siebie dokonał wyboru piętra po czym – zdumiony – spojrzał raz jeszcze i widząc, że jadę wyżej mruknął z wyraźnym żalem:
– Nie do góroli…?! To wielka szkoda… Liczyłem na ładną partnerkę…
Zapadła cisza, w której on gapił się tęsknie na moje łydki a ja zachodziłam w głowę, dlaczego mężczyzna w smokingu tak bardzo pragnie folkloru. W końcu, gdy winda stanęła, zebrałam resztki odwagi i wydukałam niezbornie:
– Przepraszam bardzo… Do jakich góroli…? Kaukaskich, szkockich czy zakopiańskich…? To jakaś bacówka…? Klub…? Restauracja…?
– Szkoła taneczna. U E-gurroli…
Mężczyzna wysiadł, winda ruszyła a ja – zlana wstydem – umarłam pomiędzy piętrami.
Zmarszczki mimiczne mogłabym przeżyć. Głuchoty starczej – za Boga!
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.