W pierwszym tygodniu kwietnia Ojciec skończył sześćdziesiąt lat a ja uświadomiłam sobie w pełni bolesną nieuchronność przemijania. Z każdym dniem kolejne komórki obumierały, metabolizm spowalniał a ciało zasuszało się na kształt pomarszczonego pergaminu, którego nie były już w stanie wygładzić najdroższe nawet kremy. W oczach nie było już tego blasku, włosy matowiały a chód stawał coraz mniej sprężysty. Poranne wstawanie było spowolnione, czas reakcji wydłużał się a perspektywy karlały. Do szans na zostanie śpiewakiem operowym, dowódcą wojsk lotniczych czy kardiochirurgiem – które od lat były zerowe – teraz doszusowała niemożność uzyskania profesury, zarobienia okrągłego miliarda i trafienia na okładkę Time’a. Ojciec co prawda trzymał się świetnie, ale…
…tydzień po jego urodzinach ja obchodziłam własne. A że dzieliło nas – z biegiem lat coraz krótsze i mniej istotne – ćwierćwiecze, to prosta algebra była nieubłagana: zaczynałam zaokrąglać się do czterdziestki!
Czując na plecach oddech śmierci postanowiłam zrezygnować z uroczystych obchodów, zarzucić zwyczaj ustawiania świeczek na torcie oraz wpłacić zaoszczędzone w ten sposób środki na fundusz emerytalny o stabilnym wzroście. Na liście rzeczy do zrobienia pojawiło się też wyrzucenie z szafy noszonych do mini podkolanówek, zakup stosownej do wieku aktówki oraz przycięcie włosów do właściwej dla okresu przekwitania a podpatrzonej u Jolanty Kwaśniewskiej długości. Nie można też było zapomnieć o serum przeciwzmarszczkowym, zakrywających pępek majtkach z bawełny oraz okularach do czytania. Szczęśliwie z mammografią mogłam jeszcze pięć lat poczekać…
Skompletowawszy listę niezbędnych w tym wieku czynności do wykonania postanowiłam poddać się metamorfozie z pełnym oddaniem lecz bez entuzjazmu. Priorytetem było wykasowanie daty urodzin ze wszystkich oficjalnych źródeł i powolne przeobrażenie w kobietę, która – dzięki opanowanej do perfekcji sztuce kamuflażu – równie dobrze może być ponurą trzydziestką co i unurzaną w konserwancie pięćdziesiątką. W drugim kroku planowałam wyprzeć ze świadomości – własnej i cudzej – niedogodny fakt, jakim było moje narodzenie i udając, że wyłoniłam się z morskiej piany, unikać skrzętnie wszelkich prób celebracji starzenia. W końcu, gdy świat uwierzyłby już, że jestem amorficznym tworem, przy którym węgiel C14 zapomina o połowicznym rozpadzie, mogłabym cieszyć się ostatnimi latami życia i niegasnącą famą, żem boska jak Krystyna Loska.
Plan wydawał się być skrojony na miarę i szykowałam się już powoli do fazy wdrożeniowej, kiedy do gabinetu wsunęła się ufryzowana elegancko głowa a tuż za nią bechtająca me czułe ego propozycja wywiadu, sesji i ogólnopolskiej sławy z szansami na przedruk.
Złapana na słodki lep dziennikarskiego zainteresowania zgodziłam się, po niezauważalnej – nawet dla czujnego obserwatora – chwili wahania, wystąpić na łamach miesięcznika dla kobiet, celem prezentacji licznych walorów mej grafomańskiej twórczości oraz nie mniej atrakcyjnego fizis. Obfotografowana i przepytana dokładnie delektowałam się już wizją przyszłej popularności, gdy dociekliwa pani redaktor spojrzała na mnie uważnie i unosząc z fotela spytała na odchodnym o wiek. Skonsternowana nieco tą niestosowną dociekliwością wymamrotałam szybko odpowiedź i zdecydowana zakończyć jak najszybciej obracającą się przeciw mnie przygodę odprowadziłam ją do drzwi. Niestety! W chwili gdy dłoń spoczęła na klamce a pożegnalny uśmiech zadrgał na ustach, me ciało przeszył prąd niepokoju a z gardła wydobyło się chrapliwe rzężenie:
– A kiedy ten numer trafia do kiosków…?
Z godną profesjonalistki dokładnością dziennikarka otworzyła na nowo kajet i przekreśliwszy zapisaną uprzednio liczbę zanotowała obok kolejną. W tym samym momencie maj całkowicie stracił swój urok…
Zgnębiona niefortunnym obrotem sprawy postanowiłam zaszyć się w gabinecie i nie opuszczać biura przed zmierzchem – największym sprzymierzeńcem kobiet w wieku średnim – kiedy komórka rozdzwoniła się donośnie a Agnieszka Gwiazda zażądała mojej bezzwłocznej obecności w kawiarni na parterze. Przemykając pod ścianami z czołem opuszczonym ku ziemi przedostałam się niezauważona do windy i licząc na chwilę ukojenia w objęciach przyjaciółki pomknęłam na spotkanie. Agnieszka czekała już na mnie, z twarzą napiętą od niepokoju i marsem na czole, i nim zdołałam ochłonąć wypaliła:
– Co sądzisz o tej zmarszczce?!
Me ciało zadrżało a dłonie uniosły się nerwowo ku twarzy i zaczęły obmacywać skórę wokół oczu.
– Nie tej! – Agnieszka prychnęła wzgardliwie i wymierzając palec we własne czoło ryknęła: – Tej! Mam zmarszczkę jak Rów Mariański!
Uspokojona na moment przyjrzałam się dokładnie powierzchni jej czoła lecz wkrótce poty wróciły, ręce zadrżały i głos mi się zachwiał:
– Mam taką samą!
Agnieszka spojrzała wnikliwie i przysuwając bliżej do mej twarzy mruknęła:
– No tak… Ale ty jesteś starsza…
Serce zakuło mnie boleśnie zapowiadając zbliżającą się nieuchronnie dysfunkcję, a w mózgu zakołatała myśl o konieczności nabycia pierwszej w życiu fiolki nitrogliceryny.
Kiedy zgnębiona wróciłam na górę i odpaliwszy facebooka poszukiwałam w nim treści radosnych i przepojonych nadzieją, na monitorze zamigotał zaktualizowany właśnie status Darka Zielińskiego informujący znajomych, że zmarszczki mierzy się w milimetrach sześciennych. Upewniwszy się szybko, że kolega urodził się w latach osiemdziesiątych postanowiłam rozejrzeć się za usytuowaną prestiżowo kwaterą na Powązkach.
Przez kilka kolejnych nocy dręczyła mnie bezsenność odmierzana powoli miarowym oddechem Maćka i czarnymi wizjami, w których miesięcznik dla kobiet pokrywał się gęstą siatką mierzonych w centymetrach sześciennych bruzd. Poranne cienie pod oczami zyskiwały na teatralności, pokrywana coraz grubszą warstwą podkładu twarz stawała bledsza a wyciągane z szafy ubrania zdawały ciągnąć za sobą nikły aromat naftaliny. Koleżanki z pracy – jakby wyczuwając zbliżający się zmierzch mej młodości – rozmawiały przy kawie o skutkach menopauzy, Marta wyjawiała mi sekrety zakupu wygodnych butów dla swojej babci a Matka radziła, by się oszczędzać. Dyrektor Kulawy postanowił skonsultować ze mną wymianę wind w biurowcu a ja nalegałam, by miały udogodnienia dla wózków inwalidzkich i dogodne dla krótkowidzów duże przyciski. Z rosnącym zainteresowaniem przejrzałam również dołączoną do codziennej prasy ulotkę z suplementami diety dla seniorów oraz elektrycznymi kocami z wełny merynosa. Z ulgą przyjęłam fakt, że zaprzyjaźniona dentystka nie proponuje mi protetyki, gładko przełknęłam prośbę, by zwiększyć czcionkę w przygotowanej dla rady nadzorczej prezentacji i z typowym dla wieku starczego dystansem powitałam nowinę, że w wyniku nazbyt energicznego mycia okno kuchenne kwalifikuje się do wymiany. W pewnym wieku rys na szybie i tak nie można było zobaczyć, kruszenie kopii wydawało się więc niczym więcej jak trwonieniem ostatnich resztek cennej energii…
Zaabsorbowana geriatrycznym ferworem nie zauważyłabym nawet nadejścia tragicznego dnia, gdyby nie zapełniona życzeniami skrzynka, która z godziny na godzinę puchła coraz bardziej aż w końcu doprowadziła mnie do łez starczego wzruszenia. Rozczulona pamięcią przyjaciół poczułam się w obowiązku wyjaśnienia im, że jestem równie stara jak Angelina Jolie i Charlize Theron, że w roku moich urodzin uruchomiono w Tychach produkcję Fiata 126p, Bill Gates założył Microsoft a pierwsza kobieta zdobyła Mount Everest. Z kosmodromu Bajkonur został wystrzelony Sojusz 18, BBC wyemitowała pierwszy odcinek „Hotelu Zacisze” a Steve Harris założył Iron Maiden. Angola proklamowała niepodległość, Mozambik został członkiem ONZ, Oskara natomiast dostał „Lot nad kukułczym gniazdem”…
I wymieniałabym tak jeszcze długo, gdyby nie to, że dzień się nachylił i trzeba było wracać do domu, męża i wieczornej porcji podtrzymujących życie tabletek.
Kiedy znękana starością dotarłam do domu, Maciek nie wyszedł jak zwykle do drzwi, co przepełniło mnie głębokim lękiem, że może już nie żyć. Ostatecznie był ode mnie starszy a śmierć dopadała mężczyzn wcześniej…
Pełna bojaźni i drżenia, uginając się pod ciężarem złożonych na katafalku mego wieku kwiatów złapałam drżącą ręką za klamkę i otworzywszy drzwi zajrzałam niepewnie do środka łowiąc uchem płynące ze środka dźwięki. Sinatra śpiewał o nieznajomych wymieniających nocne spojrzenia a posadzka hallu wysypana była czerwonymi płatkami róż, które szerokim dywanem poprowadziły mnie do wnętrza. Na stole w jadalni, w towarzystwie smukłych kieliszków stała pokryta szronem butelka Moët et Chandon. Obok niej piętrzył się wazon z kwiatami, wypełniony tajskim jedzeniem półmisek i stos ułożonych zgrabnie truskawek, a zza stołu uśmiechał tajemniczo seksowny – i wciąż jeszcze młody! – mężczyzna.
Śmierć nadeszła niespodziewanie szybko. Wciąż tylko nie mogłam zgadnąć, jak to się stało, że zasłużyłam na niebo…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.