Dziewczyna Bonda

Mimo licznych, podejmowanych uporczywie i jakże męczących prób zapanowania nad dręczącymi mnie obsesjami, przez lata nie udawało mi się osiągnąć spektakularnego, pozwalającego na spokojny sen sukcesu. Niektóre z zakorzenionych w okresie zarodkowym paranoi z czasem bladły i stawały całkowicie błahymi dziwactwami, inne w tym czasie przybierały na sile i opanowywały mój umysł do tego stopnia, że poddając się im miewałam nieodparte wrażenie obcowania z wariatem.

Okresem, w którym w sposób szczególny podatna byłam na różnego rodzaju manie i zdziwaczenia, były – urocze skądinąd – czasy porozwodowej wolności. Miesiące samotnego mieszkania, gdy przez nikogo nie obserwowana mogłam się z całym zapałem oddawać szorowaniu kuchennego blatu, oficjalnie wyżerać szynkę parmeńską z lodówki i paląc papierosy oglądać w wannie kolejne części „Piły”. Jak każdy rasowy singiel posiadałam cały katalog przedmiotów i zachowań uznawanych powszechnie za kuriozalne i jak każdy niesparowany dbałam o to, by jak najmniej z nich ujrzało światło dzienne. Przychodzący z zapowiedzianą wizytą nie mieli szansy napotkać w mojej łazience skomplikowanych urządzeń do puszczania mydlanych baniek, poczuć w kuchni ostrego a jednak jakże kojącego nerwy zapachu domestosa ani podejrzeć przez okno, jak w rytm ryczącej na pełny wolumen „Killer Queen” oddaję się dzikim tańcom pociągając z kieliszka Moët et Chandon. To ostatnie dane było wyłącznie zawezwanym przez nerwowego sąsiada posterunkowym, którzy odnieśli się do moich singlowskich rozrywek z dużą dozą zrozumienia i przytupując nóżką do taktu uznali interwencję za całkowicie pozbawioną uzasadnienia, choć z pewnością nie sensu. O ile bowiem z głębokim rozczarowaniem odmówili kieliszka szampana – zasłaniając się służbą-nie-drużbą – o tyle z chęcią rozsiedli się na kanapie i upewniając, że dysponuję atrakcyjną dyskografią zażądali przetestowania nerwów sąsiada płytą Led Zeppelin. Od tamtej pory interwencje sąsiedzkie nigdy nie zakłóciły mojego spokoju. Przynajmniej nie przed dwudziestą drugą…

Gdy po jakimś czasie – stosownie długim, by starorozwódkowe przyzwyczajenia miały się szansę utrwalić – znów zamieszkałam z mężczyzną, było mi trudno i w dość krótkim czasie stwierdziłam, że obecność jego koszul w szafie nie daje mi obiecywanego komfortu życia. Nie dość, że odebrana została mi połowa wieszaków, to zagrabieniu uległy te wszystkie, cudowne godziny, które zwykłam przeznaczać na studiowanie porów na swojej twarzy, bezmyślne gapienie się na ogród czy polerowanie kuchennego zlewu. I choć pan starał się przekonać mnie do tezy, że w moim życiu on i sens to jedno, to jednak nie udało mu się uzyskać meldunku na pobyt stały. Odszedł z pełną wściekłości walizką a ja rozłożyłam się na kanapie, odetchnęłam głębiej i przeżywając rozwodowe déjà vu pogrążyłam w niczym niezakłóconej błogości dziwaka.

 
Kiedy – niegotowa lecz zdecydowana – przesuwałam w garażu swoje samochody, by zrobić miejsce na audi Maćka, postanowiłam, że tym razem żadna z moich obsesji nie wyląduje na strychu. Że nadal będę palić w wannie, jeść na stojąco przy blacie, opalać się nago w ogrodzie i wycierać prysznicowe baterie z osiadających na nich kropli. Że moja licząca kilkaset pozycji kolekcja filmów dalej będzie oglądana na laptopie a kino domowe służyć będzie wyłącznie do muzyki. Że nie zagoszczą w moim domu żadne zbędne przedmioty a blat w kuchni pozostanie pusty i sterylny nawet w czasie gotowania. Że, w końcu, nie zrezygnuję z babskich wieczorów z powiększoną w lustrze twarzą i pokrywającym ciało błotem. Nawet jeśli oznaczałoby to konieczność korzystania z klucza do przysypialnianej łazienki.

W większości zrobione na początku znajomości dobre postanowienia zostały dotrzymane. I choć po wielkiej batalii pogodziłam się z powieszoną na ścianie plazmą – pod nie podlegającym negocjacjom warunkiem, że antena do satelity pozostanie niewpięta – to w pozostałych sprawach trzymałam się raz obranego kierunku, doprowadzając powoli narzeczonego do zbliżonego mojemu stanu chorobowego. Co prawda nie udało mi się przekonać go do polerowania szklanych umywalek po każdorazowym myciu rąk, ale z satysfakcją wariata podglądałam jak wyciera ręcznikiem łazienkowe kurki i pucuje zakłócające blask wysokopołyskowej podłogi smugi.

Jednego jednak nie udało mi się w sobie przełamać. Mimo rosnącego oswojenia i mijających miesięcy wciąż nie byłam w stanie oddać się studiowaniu porów, nacieraniu twarzy glinianą papką i nakładaniu nazbyt obfitej warstwy tłustego kremu, pozostawiając te tajemne rozrywki na samotne wieczory, gdy Maciek podróżował służbowo. Wtedy wreszcie mogłam przeobrazić się w przerażającą gorgonę i nic sobie z tego nie robiąc wędrować po domu z lampką wina i dobrym samopoczuciem.

 
Z czasem wyjazdy Maćka stawały się coraz rzadsze, rósł natomiast mój rabat lojalnościowy w  renomowanym instytucie urody, gdzie urocza skądinąd pani Kinga poddawała mnie teraz nie tylko zarezerwowanym dla kosmetyczki czarom, ale również tym wszystkim obrządkom, które dotąd realizowałam sama. I choć uwielbiałam babskie pogaduszki w pachnącym francusko pokoju a efekty pracy Kingi znacznie przerastały moje oczekiwania, to nabijana na karcie kredytowej czterocyfrowa kwota coraz częściej przyprawiała mnie o bojaźń i drżenie. Lecz mimo tego, że wielokrotnie usiłowałam sobie przemówić do rozsądku i siłą woli przymusić do powrotu do dawnych, zdrowych nawyków – o rachunkach nie wspominając –  żadną miarą nie potrafiłam tego dokonać.

W ramach wstępnego gwałtu na swojej niepokornej naturze podejmowałam heroiczne próby przeparadowania ulicą z twarzą pokrytą błyszczącą warstwą kremu i włosami pod elastyczną opaską, ale moje dumnie uniesione przy drzwiach czoło z każdym kolejnym krokiem pochylało się coraz niżej a ręka sięgała po przygotowane wcześniej ciemne okulary, zza których rozglądałam się z miną Stirlitza po okolicznych zaułkach sprawdzając, czy żaden z nadchodzących przechodniów nie przypomina przypadkiem kogoś znajomego. Docierałam do samochodu z prędkością światła i chroniąc się w jego wnętrzu dziękowałam Jahwe, że obdarzył mnie przenikliwością pozwalającą na zarezerwowanie kolejnej wizyty u pani Kingi. Wciąż jednak nie ustawałam w staraniach i raz zdołałam nawet dotrzeć do położonego w centrum Warszawy budynku poczty, gdzie oglądając się nerwowo pobrałam numerek i pokryta zimnym potem odstałam kolejkę do okienka. Szczęśliwie żaden ze znajomych nie odbierał w tym czasie listu poleconego ze zwrotką…

Najprawdopodobniej krążyłabym jeszcze przez wiele pokosmetycznych godzin po centrum, usiłując zwalczyć w sobie paranoję i przekonać do pomysłu realizacji zabiegów w bezpiecznej domowej łazience, gdyby nie znak, który los postanowił mi zesłać w ostatnią środę. Wtedy to właśnie – po serii bestialskich zabiegów zafundowanych mi przez panią Kingę – wyskoczyłam z gabinetu i przemykając przez recepcję oddaliłam do najbliższej windy. Nauczona wcześniejszymi bolesnymi doświadczeniami tym razem postanowiłam nie ryzykować i zaparkowałam w najmroczniejszym zakątku podziemnego parkingu licząc na to, że nie spotkam po drodze żadnej z dbających o siebie, życzliwych koleżanek. Kiedy drzwi windy zasunęły się bezszelestnie poczułam prawdziwą ulgę a odczuwane na leżance rozluźnienie powróciło ze zdwojoną siłą. Winda ruszyła a ja przysunęłam się do lustra w zamiarze podziwiania magicznych efektów stężonej witaminy C, gdy nagle światło zgasło, podłoga zatrzęsła się a z maszynowni zaczęły dobiegać piekielne zgrzyty. Zdezorientowana nagłym mrokiem przepełzłam powoli w stronę przycisków i wymacując kształt dzwonka przycisnęłam guzik. Przez chwilę panowała cisza w końcu jednak mikrofon zaskrzeczał młodym męskim głosem:

– Halo? Tu ochrona…

– Jestem w windzie A7 – poinformowałam rzeczowo. – Nie ma zasilania, panuje ciemność, stoję między piętrami…

– Zaraz kogoś wyślemy – odpowiedział głos i pozostawił mnie samą.

Przez kolejne piętnaście minut winda skrzypiała, drgała na linach i rozbrzmiewała dziwnymi odgłosami pełzających po maszynowni mężczyzn. Ja w tym czasie siedziałam na podłodze zastanawiając się jak długo potrwa naprawa i czy przypadkiem przystojny James Bond nie będzie mnie wyciągał przez sufit. I gdy już snułam wizje ratującego mnie z opresji agenta 007, dotarła do mnie potworna prawda: co będzie, gdy mnie zobaczy?! Czy ucieknie z krzykiem? Czy zacznie podejrzewać, że jestem ofiarą zatrucia dioksynami?! Czy może wykona pospieszny telefon zgłaszając konieczność natychmiastowej transplantacji skóry?! Jedno było pewne: z pewnością nie uczyni mi honoru bycia kolejną dziewczyną Bonda.

Gdy w końcu winda ruszyła, odetchnęłam z ulgą. Zwłaszcza gdy drzwi otwarły się a na oświetlonym przez jarzeniówkę dźwigu korytarzu było pusto i ciemno. Na miękkich nogach wydostałam się na parking i w całkowitych ciemnościach nacisnęłam pilota, by zlokalizować ukryty w zakamarku samochód. W końcu mercedes zamrugał, włączył światła i oświetlając mi drogę skierował na bezpieczny fotel kierowcy. Na podłodze parkingu pozostały czarne smugi opon…

 
Kiedy następnego dnia dotarłam do biura i zreferowałam Marcie windowy thriller spojrzała na mnie i z przerażoną miną rzuciła:

– Nie bałaś się?!  Ja bym umarła ze strachu!

Spojrzałam na nią ze stoickim spokojem i wzruszając ramionami odparłam:

– Na szczęście w całym budynku było ciemno. Nikt mnie nie mógł zobaczyć…

Zanim zamknęłam usta oczywistym stało się, że przyszłość pani Kingi rysuje się w jasnych kolorach złotego American Express…