Okres przedświąteczny upływał w pełnym adwentowego oczekiwania skupieniu i szerzącej się miłości bliźniego. Zainspirowani ewangelicznym przesłaniem mszy roratnych katolicy wznosili serca ku nadciągającej z niebios rosie i wypatrywali Sprawiedliwego w nadziei, że nowonarodzone Dziecię obdarzy ich ośmioma błogosławieństwami i wszelką pomyślnością, a oczyszczone jego dobrocią ziemskie niwy popłyną nagle mlekiem, miodem i krupnikiem…

Kiedy Mirek Barszcz opublikował na facebooku informację o nabytym właśnie Lamborghini, w cyberprzestrzeni zawrzało. Cała Polska zintegrowała się w zgodnej krucjacie przeciwko pasącym się z podatków urzędasom o obwisłych brzuchach i wartych miliony majątkach, żądając głowy i konfiskaty mienia dawnego podsekretarza stanu w ministerstwie – nomen omen – finansów…

Wszystko zaczęło się od Camiela van der Meij. Pełnego niepozbawionej uroku próżności dandysa, którego garnitury szyte były na miarę przez usłużnego chińskiego krawca a rzednące włosy zawsze pachniały najdroższą paryską eau de toilette. Camiel jako jedyny schodził z piedestału swojego szklanego gabinetu i przechadzał rześko po korytarzach PwC w poszukiwaniu świeżych twarzy i genialnych podatkowo rozwiązań. Zaglądał przez ramię na wypływające na monitor angielskie słowa i rzucając okiem na leżącą na biurku kartę wejściową pytał, czy wszystko gra, zawsze dorzucając na koniec odczytane z wejściówki imię.

Marcin siedział przy stole z posępną miną i nie odzywał się ani słowem. W zasadzie, odkąd przyszli z Agatą, nie wydusił z siebie żadnego zdania poza zdawkowym powitaniem. W końcu wstał i nie zwracając uwagi na to, że pozostali goście wciąż jeszcze jedzą, rzucił w moją stronę:

– Musimy już iść!