Jackie O.

Zoologicznie zabarwiony tekst o urokach przedświątecznego szaleństwa wywołał poruszenie w kręgach bliższych i dalszych znajomych, którzy w kolejnych dniach zaczęli wykazywać bądź to nadmierną troskę o stan moich nerwów, bądź też omijać szerokim łukiem w obawie przed nagłym atakiem. Przez moment delektowałam się wręcz wrażeniem, że moja pozycja w biznesie gwałtownie wzrosła, bo nawet najzajadlejsi negocjatorzy każdą z moich sugestii witali gromkim aplauzem. W biurowej windzie otaczał mnie spory kordon powietrza, a gdy wchodziłam do kuchni stłumieni w kolejce po kawę rozstępowali się prędko udając, że bardzo się spieszą.

Kolega Radosław – znany z niezwykłej odwagi i ponadprzeciętnej nieugiętości – zasugerował subtelnie, że może powinnam odpocząć, gdyż nagłe ataki agresji mogą prowadzić do ważkich zmian w zdrowiu, że już o psyche nie wspomni. Jak również, że przemoc nie może być odpowiedzią. Zwłaszcza dawaną przy dziecku.

Przez dni kilka bagatelizowałam symptomy otoczenia uznając je za reakcję nieadekwatną i wręcz niestosowną. Najbardziej spłoszonym starałam się czasem tłumaczyć, czym jest licentia poetica, ale że lęk w ich oczach narastał, postanowiłam zarzucić te próby i odciąć choć mały kupon od swoich obecnych notowań. Spełnienie nie trwało jednak zbyt długo, bo tylko do wczoraj, gdy na poważnym spotkaniu służbowym dobiegł mnie spoza pleców szmer szeptu Łukasza Misiukanisa:

– Ania, czy ty piszesz wiersze…?

Zdumiona do granic spojrzałam na niego przez ramię i z równą teatralnością odpowiedziałam całkiem uczciwie.
Odetchnął z ulgą i chwilę potem znów usłyszałam jak szemrze:

– No tak… I nie korzystasz też z pseudonimu…

Nie mając pojęcia, do czego pije ani jakiego rodzaju puenta mnie czeka, zapadłam się w ekran laptopa wiedząc, że wcześniej czy później Łukasz ponownie zaszumi. Tym razem jednak przekaz w eterze zadziwił mnie nie na żarty, bo zza ramienia padło coś o podwójnym morderstwie, krwi i osoczu, kobietach-zabójcach jak również niedoszłych (bądź byłych?) teściowych. Nie dosłyszałam dokładnie, gdyż fascynujący wywód tłumiły skutecznie kompletnie nieadekwatne wywody zebranych.

Gdy niecierpliwe pochrząkiwanie obecnych przerwało pasjonujące szepty zza pleców, na telefonie zamrugał mi znak wiadomości i podesłany usłużnie link do zdarzenia.

Młoda poetka, pseudonim: Maria Goniewicz.

Lateks na dłoniach i krew na ścianach.

Brutalne morderstwo gdzieś w Rakowiskach…

Czy ktoś mnie może zbrifować?!?!

Niestety… Łukasz zarzucił szeptanie…

Przez moment zachodziłam w głowę, co może mieć przedświąteczny piernik do przysłowiowego wiatraka. Że niby ja i mordercze zapędy? Że jakiś klucz literacki być może? Że teraz to w trendzie i mam potencjał? Że czas na pseudo? A może, że wręcz odwrotnie? Może to dowód uznania, że jeszcze mnie nie złapano?

Zgubiona w domysłach udałam się na emigrację wewnętrzną celem dokonania głębszej analizy płynących z insynuacji opcji. Oszałamiająca ambiwalencja uczuć targała właśnie moim jestestwem, gdy na monitorze wyskoczył mi link pomocniczy: „Jak zabija kobieta. Psycholog wyjaśnia…”

Spojrzałam na Łukasza z bolesnym wyrzutem. Skrzywdzona samą tylko imputacją. Skojarzeniem nawet. Całkowitym brakiem zrozumienia dla mojej kobiecej delikatności i subtelności. Brutalnym podejrzeniem, że jest we mnie instynkt mordercy. Tak jakbym skłonna była do jakiejkolwiek przemocy. Ja! Ja, która niezdolna byłam, by skrzywdzić muchę. Ja, która karmiłam mąką pszenną mole i mrówki faraona. Ja, do której garażu myszy polne lgnęły jak osy do ulęgałek. Ja, kobieta-anioł!

Ból trwał. Zapewne gdyby nie aktualne okoliczności sali konferencyjnej zaniosłabym się panicznym szlochem. Być może omdlała od ciosu. Uległa psychicznej rozsypce, przeżyła załamanie nerwowe, odcięła sobie ucho, zapadła na suchoty i skończyła jak wszyscy wielcy wrażliwcy tego świata. Być może…

Uratował mnie monotonny szum słów i klimatyzacji. Kojący jak letni prysznic.
Subtelna woń pralni chemicznej płynąca z garsonek i garniturów.
Cierpki smak kawy bez mleka.
Drobne radości naszego życia.

Gdy pierwszy szok opadł a obuch, jakim zdzielił mnie Łukasz, leżał już dawno w bezruchu, oddałam się masochistycznym myślom o swojej krzywdzie. Być może faktycznie moje reakcje zbyt były afektowane. Być może unosiłam się łatwo a język mój cechowała nadmierna swoboda. Być może powinnam czerpać garściami magiczną aurę świąteczną. Albo doradzić tamtej samicy, że string z marabuta dodaje jej masy, nie rzeźby. Ale czy kiedykolwiek, czy choćby raz jeden w życiu zdarzyło mi się zastosowanie przemocy? Toż nigdy! Zbyt wątłe miałam ramiona! Zanadto niską kondycję! I słabe włosy. A przecież w starciach z babami gęstość pokrywy czaszkowej ma pierwszorzędne znaczenie…!
Nie. Zdecydowanie nie byłam typem morderczym.

Cóż, owszem, tak, zdarzały mi się niekiedy fantazje o pogrzebach moich byłych (i byłych niedoszłych) teściowych. I kilku dosłownie innych osób. Ale była to przecież całkiem niewinna igraszka. Ot, umierali. Forma nie miała znaczenia. W zasadzie nawet śmierć naturalna była w mych snach walorem. Otwarte trumny, woskowe twarze, rodziny w rozpaczy. Glina, gerbery i wieńce. Tłumy żałobników i cmentarne zapachy gnijących kwiatów i stearyny. I ja. Elegancka. Pociągająca. Cała na czarno. W kostiumie od Yves Saint Laurenta i koronkowym woalu na twarzy. Ukryta za wielkimi, ciemnymi okularami. Tajemniczo uśmiechnięta. Very Jackie-O.

A krew na rękach…? Mogłaby tylko to spaprać…

***

Rozliczona moralnie z Łukaszem, uspokojona wewnętrznie i przepełniona miłością bliźniego dotarłam do domu. Utuliłam dziecię do snu, wykonałam szereg wzbogacających moralnie prac porządkowo-kuchennych, zrobiłam pranie i przygotowałam ubrania dla Młodej na jej przedszkolne jasełka. Duch adwentowy spłynął i napełnił mnie wiarą, nadzieją oraz miłością. Ukojenie, spokój i kieliszek chianti kołysały mnie lekko w ramionach. Pierwsza gwiazda tkwiła wysoko gdzieś nad Betlejem zwiastując cuda.

Zrelaksowana i uśmiechnięta postanowiłam zdać mężowi relację z moich przemyśleń i przeżyć wewnętrznych. Pokazałam mu linki Łukasza i rozbawiona – wyraźną z dystansu – groteską, czekałam aż Maciek utwierdzi mnie w mojej diagnozie. Zapewni o mej łagodności, wychwali opanowanie i nieskalany charakter. On jednak – przejrzawszy pobieżnie – artykuł o babach-oprawcach, uśmiechnął się tylko i rzucił z nadmierną lekkością:

– Tu piszą, że morderczynie są w okolicach trzydziestki. Za stara jesteś, ko…

 ***

 Wyprowadzenie zwłok z domu pogrzebowego w Wólce Węglowej
planowane jest na godzinę 16.00.
Kondukt uda się następnie na miejsce grzebalne.
Obowiązują stroje wieczorowe.

Stylish funeral_YSL Stylish funeral_YSL  Stylish funeral_YSLStylish funeral_YSLStylish funeral_YSLStylish funeral_YSL  Stylish funeral_YSL Stylish funeral_YSL

 

Photos: Steven Meisel, Vogue Italia 08/2008 – Tribute to YSL – Pictorial „Silent”