Kyrie eleison

Niemowlęce modły

Istnieją na świecie mężczyźni, o których powszechnie wiadomo, że mają rozliczne talenty i nic co ludzkie nie jest im obce. Tacy, co dom wybudują, ciasto upieką i drzewo zasadzą a każdy mebel w ich domu należy do ręcznie robionych. Geniusze w pracy, zaradni w biznesie, nieocenieni w plewieniu ogródka. Sprawdzeni w robotach domowych znawcy fizyki jądrowej. Spece, macherzy, eksperci. Garniturowi wbijacze gwoździ z habilitacją, patentem żeglarza i złotą płytą na koncie. Biegle znający kilka języków, rozpoznający po smaku kolejne roczniki szampana i zadziwiający znajomych łacińską nazwą przędziorka, którego oprysk realizują – rzecz jasna – samemu i z werwą godną dopłaty unijnej. Poszukiwani ze świecą w dłoni przez pożądające ich cnót kobiety i znienawidzeni przez mężczyzn, którym energii wystarcza zaledwie na zgrzewkę Tyskiego.

 

Kolega MadMarx – zwany przez bliskim Adasiem – jest takim dokładnie mężczyzną. Chałupę postawi, kasiorę zarobi i obiad też ugotuje. W wolne wieczory wyczyści skórę w sportowej be-emie, podleje grządki i własnoręcznie ukisi ogórka. A kiedy czasu mu starczy wskoczy za kółko, by z włosem rozwianym mknąć w swoim cabrio wprawiając w drżenie każdą warszawską dziewicę.

Wieść gminna niesie, że poza tym wszystkim śpiewa i tańczy, krawaty wiąże, usuwa ciąże…

 
Kiedy w ubiegłym roku MadMarx zaprosił nas z Maćkiem „na grilla” wiadomym było, że wino będzie wykwintne, sałata krucha a steki stosownie krwiste. Że w przerwach pomiędzy daniami Adaś pokaże nam swoje podwoje i z dumą eksperta zaprezentuje restaurowany przez siebie samochód i własnoręcznie rzeźbione komody. Że zachęcony pochwałą popędzi też w głąb ogrodu, by wprawną ręką dokonać zbioru owoców, nad których soczystą miąższością będziemy się odtąd zachwycać nie mogąc zapomnieć smaku. Że w końcu – ot, mimochodem – wspomni o szczeblach kariery, podbojach miłosnych i opanowanym ostatnio nowym dialekcie chińskiego. A wszystko to bez zbędnego zadęcia a z samą tylko radością odkrywcy.

W pogodnych nastrojach, pewni lepszego jutra cieszyliśmy się właśnie gościnną dobrotliwością Adama gdy – gdzieś w okolicach drugiej przystawki i trzeciej butelki wina – kolega spojrzał wnikliwie w głąb stojącego przede mną talerza i bez odrobiny zwątpienia ogłosił urbi et orbi, że ponad wszelką wątpliwość zasiedla się we mnie zygota. Gremium zamarło, pomidor zacharczał mi w gardle a Maciek pociągnął głębszego. Po kilku minutach niezręcznej ciszy, wszystko wróciło do normy i znów beztrosko oddaliśmy się spożyciu. Niestety, już kilka dni później podwójne kreski na teście ciążowym miały nas jasno przekonać, że drogi nam MadMarx posiada więcej talentów niż mogliśmy podejrzewać. I że ludyczne mądrości mogą mieć całkiem odmienną końcówkę…

 
Dziewięć miesięcy wlokło się jak dekada a obejrzane w tym czasie rozliczne sezony licznych seriali jedynie z rzadka były mi w stanie rozproszyć uwagę. Stan błogosławiony okazał się męką i mimo usilnych starań kolegów feedersów i objawionego w tym czasie klanu Grycanek nie dałam wiary pogłoskom, jakoby brzuchata kobieta miała na tony powabu a dwa metry w talii służyły miłosnym igraszkom. Co gorsza – ze swoim nie dość sakralnym podejściem do ciąży, wysokim obcasem i szminką na ustach – stałam się łatwym celem rozlicznych napomnień, reprymend i nagan. Gdy na dodatek przyznałam, że w związku z podeszłym wiekiem oddałam się w ręce bezbożnych, którzy na koszt eNeFZetu poddali płód różnym badaniom, moher się spuszył a Opus Dei urządził pod bramą pikietę. I powiadomił sąsiadów, że tuż pod bokiem wyrasta im dzieciobójczyni. Bo też powszechnie wiadomo, że kto diagnozuje embriony, ten ma w swoim sercu głęboką chęć uśmiercania.

 
Ponieważ nie samą ciążą człek żyje i nawet kobieta brzemienna ma prawo mieć jakieś potrzeby, najbliżsi zadbali czule o moje samopoczucie ofiarowując garść darów i porad, jak cieszyć się życiem w stanie wyraźnie odmiennym. Kolega Romański – w uznaniu mych intelektualnych walorów – zaoferował stosowną lekturę, z której dowiedzieć się mogłam jak aktualnie się czuję i co mnie czeka za miesiąc. Marta w tym czasie zwiedziła warszawskie butiki i po dokładnym zbadaniu trendów, jak również mając w pamięci moją estymę dla sztuki, nabyła podręczny zestaw do realizacji odlewu brzuszyska. Adam zaoferował, że w studiu foto uwieczni me wdzięki nago a nawet – w dowód uznania – doklei stosowną winietę, bym mogła się poczuć jak gwiazda Harper’s Bazaara. Zaś koleżanka Krystyna przesłała kurierem najlepszy specyfik na wzdęcia, który – jak mnie zapewniła – sprawiał, że w ciąży czuła się lekka jak piórko.

W zbiorowej ekstazie najbliżsi znajomi podjęli też studia wózkowe i zapewniali solennie, że stoję przed trudnym wyborem pomiędzy stylową brytyjską gondolą – do której pasować będą sukienki od Diora – a wielofunkcyjnym kombo – stosownym do cholewiaków Huntera, spodni do jazdy konnej oraz tweedowych żakietów Laurena. Przeciwko temu drugiemu przemawiał niestety argument, że zakupiła go Anna Mucha i ktoś złośliwy mógłby pomyśleć, że zżynam z niej niemiłosiernie. A to – jak wiadomo – wstrząsnęłoby mym wizerunkiem i mogło wystawić na śmieszność przed całą warszawską śmietaną.

Niezwykle doniosłym problemem był również dobór szpitala. Jak zapewniali koledzy płci męskiej wzorową patronką porodów była najświętsza Zofia, pod której skrzydłami rodziły w bólach ich żony i żadna nie zmarła w połogu. Rodzenie w wannie w asyście Żanety Kalety cieszyło się wielką estymą, bo – jak naucza fizyka – na ciało w cieczy działają siły wyporu i niewątpliwie łatwiej jest przeć do wody niż w rzadkie objęcia próżni. Co więcej zespół szpitalny niezwykle jest ojcom przyjazny i chętnie dopyta w szczególe o wielkość męskiego organu. A wszystko to po to, by móc doszyć krocze na miarę mężowskiej potrzeby.

 
Wszystko to jednak było niewinną igraszką, bo najpiękniejsze doznania wciąż jeszcze były przede mną. Wraz z piękną infantką – zrodzoną bez bólu i świętej Zofii – na świat przyszły bowiem dwie babcie. A ja zrozumiałam przyczynę, dla której przez długie wieki kobiety w połogu prawdziwa krew zalewała.

 
Rasowa babcia okazała się być tworem niezwykłym i – niezależnie od wieku – dzierżącym tajemną wiedzę na każdy, dowolny wręcz temat. Mądrość ta stąpiła na nią dokładnie w tym krótkim momencie, gdy ze mnie odeszły wody. Było to cudo mistyczne, nad głową pękły niebiesia, gołąbek sfrunął a jasna poświata przemknęła przez mroki siwizny. Ze zwykłej poczwarki wyłonił się motyl. Przepotwarzony i wzniosły. Pewien własnego powabu i niezachwiany w dążeniu, by odtąd ratować niemowlę przed zgubnym wpływem nie dość objawionych rodziców. Stolica mądrości, wieża z kości słoniowej, gwiazda zaranna, uzdrowienie chorych. Dla bliskich: babunia.

Ona jedyna wiedziała dokładnie, jak aktualnie się czuję. Bo pamiętała, bo sama rodziła i wszystkie sensacje porodu posiadła całkiem na świeżo. Wciąż drgały w jej trzewiach ostatnie skurcze macicy, wciąż mleko krążyło po sutkach a wielodniowe zmęczenie nocnym kwileniem dziecięcia nie było jej wcale obce.

Ona wiedziała, czego potrzebujemy i żadne perswazje nie mogły zapobiec obdarowaniu nas zbiorem różowych śpioszków, kwiecistych becików oraz dokładnie takich zabawek, jakie już wcześniej zdążyliśmy nabyć. I wystarczyło napomknąć, że czegoś nie chcemy lub jest nam wstrętne, by w kilka dni później otrzymać to w hojnym darze.

I ona również – jak żadna położna – posiadła najwyższą sprawność w posługiwaniu się noworodkiem. I nikt poza nią nie posiadł wiedzy, jak wytrzeć zasrane niemowlę.

 
W oczekiwaniu na pierwszą wizytę duszpasterską Królowej Dziewic odziałam swe zwiędłe wdzięki w jedyną mieszczącą je jeszcze sukienkę, by prezentować się godnie kiedy ze srebrnej patery będę serwować przybyłym dwa różne rodzaje ciasta. Jak żona ze Stepford zrobiłam porządki, przetarłam kurze i ustroiłam kwieciem tarasy, by czujne serce babuni nie rozpoznało w zacieku na blacie śmiercionośnego siedliska bakterii, które jej wnusię może zapędzić do grobu. Obmyłam też twarz dziecięcia by ślina na brodzie nie była wzięta za wrzody egzemy. A potem z kieliszkiem w ręku stanęłam w hallu i ćwicząc dygnięcia czekałam na wielką chwilę…

Niestety, wszystkie powyższe zabiegi okazały się zbędne, bo z chwilą porodu, w równie mistyczny sposób w jaki ona przeobraziła się w Przyczynę Naszej Radości, ja stałam się przeźroczysta.

Minąwszy mnie w drzwiach ruszyła niezwłocznie w głąb domu i niczym ogar – bez chwili zwłoki – znalazła miejsce, na którym stała kołyska. Następnie – dojrzawszy zdumiona – że noworodek nie wita jej czule, schyliła oblicze nad jego twarzą aż wiatr oddechu zerwał mu czapkę i uniósł włosy na czaszce. Niewinne dziecię nie miało niestety pojęcia, że oto zaczęła się pora noszenia i… spało dalej. Lecz babcia wiedziała. Wiedziała dokładnie, że jej wizyta ograniczona być musi w czasie a bliski kontakt z dziadkami jest absolutnym gwarantem prawidłowego rozwoju niemowląt. Dlatego bezzwłocznie sięgnęła w odmęty łóżeczka i sprawnym ruchem odkryła drzemiące wnuczę, by w chwilę później ryknąć jak trąba w Jerycho i powiadomić zebranych, że dziecko ma małe uszy.

Infantka poruszyła się lekko, bo – chociaż małe – to miała je sprawne, i lekko uniósłszy powiekę zaniosła się dzikim bekiem. Pocieszycielka Strapionych już na to czekała i pochwyciwszy niemowlę w szpony zagulgotała nieznanym nikomu dialektem zbliżonym nieco do rozpaczliwego miauczenia kota. Słowa zlewały się w zaśpiew, spółgłoski miękły nad miarę a wszystko to okraszało wysepleniane miarowo imię. Co z tego, że nieco odmienne od nadanego dziecięciu? W końcu to żadna różnica…

 
Jeszcze przez długie godziny po zakończonej sukcesem wizycie niemowlę kwiliło dotkliwie. My jednak wiedzieliśmy dobrze, że jest to wyraźny dowód, że mała tęskni za babcią…

 
Gdy w końcu zasnęła spojrzałam na Maćka i z ulgą niewprawnej matki jęknęłam mu w ucho cichutko, że nigdy, przenigdy więcej.

 
Bo, rzeczywiście, żadna nadludzka siła nie mogła mnie drugi raz skłonić do odwiedzenia kolegi MadMarxa.