Z inspiracji, na prośbę i ze szczególną dedykacją dla
Maćka Jaźwieckiego
Bardzo Rzadkiego Eksponatu
Lata mijają a mnie wciąż prześladuje koszmar. W przeróżnych miastach, miejscach, kawiarniach przeżywam ciągle tą samą udrękę. Twarze przede mną zmieniają się we śnie, ale uczucie jest ciągle to samo. I równie podobna rozmowa. Budzę się z krzykiem oblana potem: znów śniła się pierwsza randka. Z mężczyzną znanym lub całkiem mi obcym, lecz zawsze z tym samym poczuciem: zmarnowanego czasu.
Tych pierwszych randek na jawie miałam tak wiele, że limes podąża do przewróconej ósemki. Już nie pamiętam ich twarzy a tylko miałkość rozmowy i dojmujące poczucie, że nic nam z tego nie wyjdzie. Że porozumienie z kolejnym amantem jest poza moim zasięgiem, że czas upływa i lepiej byłoby sączyć zmrożone frizzante na własnym tarasie niż siać wymuszone uśmiechy w najdroższych nawet lokalach. Że gdzieś pomiędzy jego i moim neuronem tkwi ołowiana bariera, przez którą myśl się lotna nie przedrze.
Dziesiątki a może setki zaproszeń. Liczby, o których kobieta w Polsce wspominać nawet nie może, bo okrzyknięta zostanie pierwszą dziwką wioskową. Okrągłe i tłuste jak syte twarze zadowolonych z siebie facetów rozpartych na kawiarnianych fotelach i operujących tysiącem trywialnych zwrotów. Zawsze tych samych.
Nuda, zażenowanie, marazm. I wstyd za siebie, że po raz kolejny podjęło się taką próbę. Czasami podszyte podłością uśmieszki i nasączone jadem fałszywe pochlebstwa, po których delikwent rozkwita i kłania się jak pędzona w szklarni piwonia.
A jednak…
Jednak czasami trafia się przy stoliku osoba, dla której warto się było zwlec z łóżka. Jedna na setkę być może. Choć raczej rzadsza. Bezcenna nagroda za przesiewane przez lata plewy. Defibrylator dla konającej nadziei. I dowód na to, że choć na wymarciu to jeszcze gatunek istnieje…
***
Od ponad pół roku siedzę w misternie tkanym kokonie i słucham własnych bebechów. Skoncentrowana na szumach tętniczych, pomrukach jelit i skurczach serca. Macam się w środku sprawdzając ciągle, czy wszystko w porządku i upewniając, że ciągle żyję. Zamykam przed światem w nadziei, że nie przełamie systemu oporu i nie sprowadzi mnie znowu na ziemię. Uchylam oko przed najbliższymi i słyszę ich głosy jak w studni. Na wszelki wypadek trzymając ręce przy głowie tak aby w każdym momencie możliwe było zatkanie uszu i uchronienie rozumu przed złą wiadomością.
Naiwnie sądzę, że jestem bezpieczna i przez chroniące mnie ściany bez klamek nie przedrze się cień zakłócenia. A jednak kokon nasiąka i powolutku zaczyna rozmiękać. Zajzajer przegryza włókna i trafia do wnętrza niepostrzeżenie. Aż w końcu wybiegam z krzykiem z łazienki i zalewając posadzkę strugami łez i osocza szukam ratunku u Maćka. Spogląda na mnie wstrząśnięty a ja – gdzieś tam w środku – wiem doskonale, że świat upodobnił mnie właśnie do bohaterek japońskich horrorów. I choć ta scena powinna, to jednak mnie wcale nie śmieszy. Więc stoję pośrodku hallu i pozwalając by piana z kąpieli spływała wraz z krwią na podłogę krzyczę jak potępiona. Lecz na to nie ma ratunku. Planetoida rąbnęła o ziemię i żaden kokon nie może mnie przed tym uchronić…
***
Gdy byłam dzieckiem i Babcia uczyła mnie życia, świat wypełniały zabawy w Indian, niebiańskie anioły i lekcje manier. W tej mikroprzestrzeni rasowa dama czytała mi czasem Camusa a czasem żywoty świętych. Uczyła układać bukiety, robić szarlotkę, haftować krzyżykiem. Przekonywała, że gości należy przyjmować w sukience i z srebrnej patery podawać im ciasto. Że konwersacja jest sztuką a damskie pończochy to towarzyskie minimum. Że w pięknym świecie ludzie są lepsi i że to byt określa świadomość. Dlatego warto się starać.
Dziadek przerywał jej czasem i ucząc mnie tanga przemycał filozoficzne knowania cynika. Mruczał do ucha, że nerwy należy hartować, bo świat zewnętrzny daleki bywa od tego, co roi się Babci w głowie. Że psy czasem gryzą i nie do każdego kundelka warto wyciągać rękę. Że czasem, gdzieś poza domem, może już nie być tak pięknie. Nie każda pani pachnie Paryżem a większość panów odbiega od dżentelmeństwa.
Mówił to wszystko kołysząc się lekko w rytm Fogga a ja patrzyłam mu w oczy i pełna dziecięcej ufności dawałam się miękko przechylać w pasażach „Ostatniej niedzieli”. Pewna, że mnie nie upuści i zwinnym krokiem przemaszeruje wraz ze mną do końca każdego milonga. Pewna, że Babcia ma rację a on ostrzega mnie tylko jak każdy troskliwy dorosły. Przed czarną wołgą, rozbitym kolanem i kózką, co nadto skakała. Bo gdyby było inaczej to czy nie nauczyłby mnie przetrwania? Nie przetrenował z czołgania i nie wyszkolił z grabienia ku sobie? Z pewnością tak właśnie by było…
***
Kiedy dzieciństwo minęło a Dziadka już dawno nie było wśród żywych, odkryłam z bolesną rozpaczą, że jego głębokie pomruki były daleko mądrzejsze niż Babci pobożne życzenia. Wszechświata nie wypełniały wyłącznie piękne przedmioty a ludziom daleko było do egzystencjalnych porywów, humanistycznych odruchów i dystyngowanej elegancji w obyciu. Świat spuszczał mi manto i oprócz nerwów hartował pośladki.
Przodkowie skazali mnie na wymarcie. Złym genotypem i jeszcze gorszą tresurą. Wpajanym przez lata moralnym idealizmem, który choć good on paper to w żadnej mierze nie sprawdzał się w boju. Naiwną wiarą, że sto pierwsza randka może się skończyć sukcesem. Że ludzie są dobrzy z natury i tylko złe życie zamienia ich w skurwysynów. I co najgorsze – nadzieją na to, że niebo gwiaździste nade mną…
Pierdolenie.
Świat wypełniali królowie smażalni, tani cwaniacy i zwykli rzeźnicy. Chłopaki z Czerniakowa, Pragi i Wołomina. Intelektualni badylarze. Wielbiciele życiowej tandety i drobni malwersatorzy. Nuworysze w volvach. Inteligenci w pierwszym pokoleniu i ci, którzy za dyplom płacili gotówką. Drobne złodziejaszki i wielcy przekręciarze. Mali zawistnicy. Cinkciarze i nieokrzesani parobkowie, za którymi opłacani hojnie dworzanie zbierali wysypującą się z butów słomę. Klakierzy, wazeliniarze, lizusi. Bezinteresowni okrutnicy, idioci i zwykłe nieroby.
A każdy z nich był życiowo sprytniejszy ode mnie.
Przez długie lata dla świata byłam frajerem. Chętnym do wydymania życiowym pętakiem. Ofiarą losu, na której z łatwością można trenować nękanie. Chłopcem do bicia, żoną do poniżania i mułem do orki. Aż w końcu ktoś zerwał strunę, obudził demona i zmobilizował mnie do zakupu walca, pancerza i śmiercionośnej katiuszy.
Apel poległych był długi lecz nikt po nich nie płakał.
Odeszli czwórkami do piekła odprowadzani machaniem obu środkowych palców.
***
Kolejne lata mijały a ja oczyściwszy pole znów zapomniałam, że moje miejsce to skansen. Czy może raczej muzeum historii naturalnej? Tak czy owak: zgapiłam się. Znów piekłam szarlotki, nosiłam sukienki i w gości biegałam w pończochach. Jak pani Dalloway kupowałam kwiaty i urządzałam przyjęcia. Sączyłam szampana, malowałam usta na czerwień i kupowałam sztukę współczesną.
Żenada, nieprawdaż?
Nie koniec!
Uznałam nawet, że stać mnie na życie prywatne! Że ślub, rodzina… Że wszystko się uda…
Że wystarczy tylko skrojony na miarę kokonik i uda się odbudować sielankę, w której małe dziewczynki mogą się bawić bezpiecznie.
I co?
Babcia nie słyszy, więc mogę Wam szepnąć na ucho:
I gówno! Chuj strzelił, sielanka się spierdoliła a badylarze powstali z grobów. A ja chwilowo wyglądam jak dziewczę z „The Ring”. Czy może raczej z „Dark Water”.
Ale Mieczysław wciąż śpiewa. Więc ten meteoryt jeszcze nie zmieni klimatu…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.