Czarownice, heksy, strzygi



Prababka znana była w Galicji z czarów i mezaliansu. We wczesnej młodości – idąc po śladach Justysi z „Nad Niemnem” – dała rekuzę sławnemu z majątku wielbicielowi opiatów i na klepisku klepała biedę z zażywnym Piotrusiem-woźnicą. W jej opowieściach furman był pięknym mężczyzną o gęstej czuprynie i niespożytym libido, co babka wspominać raczyła z dziewczęcym chichotem i jednoznacznie rumianym policzkiem. Jej opowieści stały się wkrótce jedyną krynicą wiedzy o męskich walorach Piotrusia, bowiem nieborak – nie udźwignąwszy temperamentu małżonki – kopnął przedwcześnie w kalendarz pozostawiając ją z brzuchem oraz ósemką rok-prorok-bahorków. Prababki to jednak nie załamało i chociaż diabli jedynie wiedzieli, jak supłać mogła dwa końce, z miesiąca na miesiąc rozkwitać zaczęła podwójnie.

 
 
Przez dłuższy czas na folwarku nikt nie potrafił odgadnąć, jak to się dzieje, że ślicznej Marianny nic nie jest w stanie nadłamać. Ona tymczasem wszem-wobec głosiła, że każdy z porodów odmładza kobitę o siedem lat życia i wszystkim swym kumom tą właśnie metodę reklamowała jako najprostszą drogę do gładkiej cery i wiecznej młodości. Naiwne biedaczki, które zechciały uwierzyć na słowo, traciły zęby, jędrność i włosy aż do momentu, gdy jakaś cwańsza przemnożyć raczyła liczbę prababczynego potomstwa przez tą magiczną siódemkę i przedstawiła niezbite dowody, że piękna Marianka liczy minus trzydzieści pięć wiosen. A to nawet głupkom wioskowym zdało się mało możliwym…

Sprawa się rypła i hożą prababkę spaliliby pewno na stosie, gdyby nie drobna wątpliwość. Otóż Marianna śpiewała w kościelnym chórze, nie bała się krzyża i każdorazowo wychodząc z kościoła skrapiała swe ciało stojącą w kruchcie wodą święconą. Śmiałkowie, którzy – dla dobra sprawy – poszli podglądać ją w czasie kąpieli, świadczyli bez wątpliwości, że nie ma kopytek, rozlicznych pieprzyków ani świńskiego ogona. Poddana próbie nie uciekała przed czosnkiem a darowany jej srebrny łańcuszek nie spalił jej ciała na popiół.

Arsenał zabiegów magicznych kurczył się szybko lecz na prababkę nic się zdawało nie działać. Wkraczała bez trwogi do obrysowanych święconą kredą gospodarstw, siadała na stołkach pod świętym obrazem i pożerała błogosławioną w Wielkanoc kiełbasę. Co gorsza – choć lata mijały – ona wciąż kwitła. Lecz był to jedyny dowód na duszę sprzedaną diabłu…

 
 
Od śmierci furmana minęła dekada i sprawa powoli zaczęła przysychać, gdy nagle ktoś skonstatował, że spośród licznego potomstwa Marianny przy życiu są tylko dziewczynki. Synów kosiła mroczna żniwiarka lecz nie na powszechne choroby, a z osłabienia – co w górskim powietrzu było zagadką niezwykłą. I, rzeczywiście, gdy przyjrzeć się sprawie, to chłopcy ci gaśli powoli, bledli, tracili apetyt i w końcu – susi jak wiórki – trafiali w wilgotną glinę sypanych w kopczyk mogiłek. W tym czasie córki – zażywne dziewczęta – plotły warkocze, śpiewały radośnie i rozbiegały po wiosce z pełnym ferworu jazgotem. Równie jak matka rumiane, śliczne i zdrowe.

Mimo nacisku parafian ksiądz proboszcz odmówił zajęcia się sprawą i wszystkim donosicielom tłumaczył, że brak im miłości bliźniego. Prababka ceniła to wsparcie i co niedziela niosła mu w darze czarną, zarżniętą kurę…

Kilka lat później mądrość plebana stała się jasna dla wszystkich; bo choć na folwarku chłopy padały jak kłosy pod ręką żniwiarza, to proboszcz trzymał się prosto a na diabelskim drobiu prababki udało mu się utuczyć całkiem dorodne brzuszysko. Tymczasem wokół jej małej chałupki – niczym tajemne kręgi w zbożu – wyrastały kolejne słoje domostw pozbawionych męskiego ramienia. Sąsiadki wdowiały, ich córki tkwiły w staropanieństwie a każdy chłop, co pojawiał się w bliskim sąsiedztwie, nie zdołał przeżyć przednówka.

 
 
Prababka umarła, gdy byłam całkiem dorosła a ona miała już setkę z okładem. Na śliskiej, adamaszkowej wyściółce trumienki jej cera jaśniała gładką młodością, przy której ma twarz wydawała się szara jak lico denata. Spojrzałam uważniej i nagle dostrzegłam, że kącik jej ust unosi się delikatnie i drga w uśmiechu Giocondy. Czy był to rechot zza grobu czy tylko stężenie pośmiertne – nie potrafiłam odgadnąć.

Przyjrzałam się jej raz jeszcze i gdy odchodziłam od trumny zauważyłam, że kościół jest pełen kobiet. Wszystkie z jej córek były już teraz wdowami a ich nieliczni synowie chylili się lekko ku ziemi. W wyniku ewolucyjnych mutacji i przystosowania gatunku do niekorzystnych dla mężczyzn warunków, w kolejnej generacji synów już wcale nie było.

Wróciłam do ławki i zatopiłam się w żalu. Prababka umarła zanim zdołałam przedstawić jej swego pierwszego męża…

 
 
Stypa przebiegła w nastroju powagi i dostojeństwa. Lustra zasłaniał kir a licznie zgromadzeni goście – płci głównie żeńskiej – z nabożną trwogą przypominali zasługi nieboszczki. Mój ojciec wychylił głębszego w intencji jej życia wiecznego, bo jako jeden z nielicznych przeżył godzinne spotkanie bez skazy na zdrowiu a tylko z przedwczesną siwizną. Ciotka Antonina przypomniała zgromadzonym, że prababka – poza wysysaniem życia z mężczyzn – potrafiła również przepalać żarówki oraz zrywać linki hamulcowe w nieprzepisowo zaparkowanych przed jej domostwem pojazdach. Kuzynka Ewa – dziewica powyżej czterdziestki – westchnęła z nadzieją, że może po śmierci babki ktoś zechce ją zdeflorować, co goście przyjęli pomrukiem empatii. Babcia Justynka żachnęła się tylko i z nadzwyczajnie uprzejmym uśmiechem stwierdziła donośnie, że nikt nigdy niczego nie dowiódł. Jej prostoduszną naiwność powitał gromki haust śmiechu.

Gdy świece przygasły a duch prababki kołysał się nam nad głowami, ciotka Krystyna – najstarsza z córek – wstała z mozołem zza stołu i wzniósłszy do góry kieliszek z wódeczką wzniosła toaścik za zdrowie siostrzyczek. I oby jeszcze przez lata mogły się cieszyć wdowieństwem…

 
 
Lata mijały i wszyscy zaczęliśmy zapominać niezwykłe walory prababki. Z rzadka jedynie, gdy świat szedł jak po grudzie, kobiety w rodzinie żyły nadzieją, że mają w swych genach niezwykłą siłę praszczurki. No ale niestety… Sąsiedzi płci męskiej wciąż mieli się dobrze. I rachuneczki za botulinę takowoż. Ciąże nie odmładzały, plebani nie byli oparciem i zamiast my z mężczyzn to oni ssali nam prosto z aorty. Lecz – co ciekawe – jedno się nie zmieniło: gdy któraś z nas wkraczała do chaty znajomych, tamtejszą babę żółć zalewała na miejscu. A po godzinie i chłop gotowy był do odejścia. Choć niekoniecznie od razu w zaświaty…