Dwa tygodnie po tym, jak poznałam Maćka, Marta wparowała do mojego gabinetu z nową fryzurą i równie świeżym zestawem plotek:
– Byłam u fryzjera! – krzyknęła od progu i dwoma susami dotarła do stojącego po drugiej stronie biurka fotela. – Wiem wszystko!
Oderwałam się od monitora i skupiłam na niej uwagę wiedząc doskonale, że przynoszone od fryzjerów plotki należą zawsze do najsmakowitszych w mieście.
Marta rozsiadła się wygodnie i z ociąganiem zaczęła:
– No więc… Tak w ogóle, to byłam u tego niego pierwszy raz. Zwykle chodzę koło siebie. Pani Kasia całkiem nieźle tam strzyże. I nie zdziera. A przy moich włosach to strzyżenie i tak niewiele pomaga… – zawiesiła na moment głos i zachęcona niecierpliwym gestem ręki zaczęła dalej. – Więc na początku było tylko takie pitu-pitu, fafa-rafa, gdzie pracuję i takie tam. Ale jak usłyszał, że tutaj, to nie uwierzysz: od razu spytał, czy cię znam. No to mówię, że znam i to dobrze. A on na to… – znów zawiesiła głos, tym razem w dobrze wymierzonym, mającym rozpalić moją ciekawość sapnięciu – …że podobno masz nowego narzeczonego! I że zrobiłaś się nagle taka grzeczna!
– Iiiiii…? – przynagliłam ją ręką do dalszego ciągu.
– No i nic.
– Tyle? – skrzywiłam się rozczarowana.
– No, tyle.
– E, myślałam, że masz coś sensacyjnego… – mruknęłam zawiedziona i na powrót wbiłam wzrok w monitor.
– No, jak to?! Jak to: nie sensacyjne?! – zaczęła się bronić. – Przecież znasz tego gościa od dwóch tygodni a wszyscy fryzjerzy w mieście już wiedzą! Znają jego adres! Wiedzą, jak wygląda. Że ma psa i czarne audi.
– Po pierwsze: nie wszyscy – skorygowałam trzeźwo – tylko najlepsi. Po drugie: oni wiedzą wszystko. A po trzecie, to nie ma się z czego cieszyć, bo powiedział, że zrobiłam się nudna…
– Nie nudna, tylko że grzeczna – pocieszyła mnie nieszczerze. – A poza tym użył słowa „narzeczony”…
– No, tak. To jest jakieś pocieszenie…
Z następnej wizyty u fryzjera Marta przyniosła jeszcze wiadomość, że jadę z „narzeczonym” na Bali. Potem nastała martwa, wielomiesięczna cisza, a ja powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę, że leżę na towarzyskim katafalku i jedyne, co mi pozostało, to rozmowy o konsystencji niemowlęcej kupki z równie jak ja nudnymi „kobietami w związkach”.
Tym bardziej ucieszyłam się, gdy w końcu zadzwonił Dyrektor Wielicki. Światowiec, erudyta i znawca dóbr przyziemnych. Człowiek mnóstwa talentów i jeszcze liczniejszych znajomości. Koneser życia i smakosz najlepszych plotek. Jednym słowem: prawdziwa towarzyska harpia.
Przeczuwając, że zgromadzony przez ostatnie miesiące materiał informacyjny może wymagać kilku godzin czasu i przynajmniej paczki papierosów na głowę, zadbałam o to, by umawiane z Dyrektorem spotkanie wypadło w czasie, gdy narzeczony przebywać będzie w kolejnej podróży służbowej, i z pełną gwarancją, że nic nie zakłóci naszej towarzyskiej orgii, popędziłam na Żurawią – do tradycyjnej mekki warszawskich plotek. Dyrektor siedział już przy stoliku i z należycie niedbałą miną palił trzeciego papierosa. Przed nim leżał stosik magazynów kolorowych, które przeglądał bez szczególnego zainteresowania obserwując kątem oka ruch w kawiarni i parkujące przed nią samochody. Gdy tylko złapałam za klamkę poderwał się egzaltowanie z krzesełka i wymachując w moją stronę długimi rękami zaczął wołać donośnie:
– Dyrektorowo kochana! Nareszcie! Wspaniale! Cudownie! Mua! Mua! Mua! – nachylił się zamaszyście do moich policzków nie dotykając ich ustami. – Siadaj, kochana! Siadaj i mów co też się, kurwa, z tobą dzieje?! Nigdzie ani śladu po tobie! Rozglądam się od jakiegoś czasu a tuż, kurwa, nic! No to myślę: zadzwonię, bo może larwa wykorkowała, a ja nawet nie wiem. Ale jest! Żyje! Cudownie! Noż, naprawdę, cudownie! – rozłożył ramiona w ojcowskim geście przytulenia. – Wciąż ten sam narzeczony? – odpalił papierosa i zaciągnął się odchylając głowę do tyłu. – A jakże, słyszałem, i owszem. Bladź jedna! Żebym ja się musiał od fryzjera dowiadywać?! Noż, kurwa, świat się kończy! Gdybym cię tak nie kochał, to musiałbym się obrazić! No ale jak ja się mogę obrażać na moją kochaną dyrektorową? No, jak?! Toż tyle lat się znamy, że nie sposób. No to już pokaż, kochana, ten pierścionek. No bardzo jest… Bardzo… Gust dziad jak widzę ma, a to najważniejsze! Bo jak się tak zaszyłaś, to już myślałem, czy to przypadkiem nie jakiś pasterz. No, ale dajmond wielki, to i dziad zacny być musi!
Obserwowałam z uśmiechem jego żywą gestykulację, wyrazistą mimikę i rosnący w popielniczce stosik niedopalonych petów. Wigor, pewność siebie i elegancka modulacja głosu, za każdym razem, gdy Dyrektor rzucał kurwami, sprawiała, że nie miałam odwagi mu przerwać. Cóż zresztą mogłabym powiedzieć? Dyrektor wiedział wszystko i jeśli ktoś miał wyjść z tego spotkania bogatszy w plotki, to zdecydowanie byłam to ja. Siedziałam zatem cichutko, patrząc z podziwem jak nieskrępowanie panoszy się na skórzanej sofie i zastanawiając, czy moje towarzystwo nie stało się dla niego zbyt jałowe i pozbawione wyrazu. Ale nie, wszystko wskazywało na to, że Dyrektor znakomicie się bawi opowiadając mi kolejne dykteryjki i zawierzając coraz bardziej pikantne skandale. W końcu nachylił się nad stolikiem i ściszając głos poruszył znacząco brwiami:
– Mam coś prawdziwie smakowitego, dyrektorowo – wyszeptał rozglądając się na boki. – Znasz Mecenasa? Noż, oczywiście, jak możesz, kurwa, nie znać. No to wyobraź sobie, kochana, że Mecenas pojechał jakiś czas temu do Paryża i trafił do klubu nocnego. Tylko dla panów. Zasady tam są takie, że przy wejściu dostajesz szafeczkę, rozbierasz się do naga i dopiero możesz wejść. W samych butach. Cud, kurwa, boski, że Mecenas jest takim elegantem, bo w tej sytuacji to buty najważniejsze. No i jak wszedł, to okazało się, że ten klub jakiś dziwny. Sami faceci, na golasa, nikt z nikim nie rozmawia tylko… Oż kurwa, no muszę przepić, bo dławię się śmiechem na samą myśl… – Dyrektor pociągnął głęboki haust wody. – Tylko porubstwo i sodomia! Tego się nie spodziewał, ale że zapłacił sto eurasów za wjazd, to żal mu było wychodzić. Zwłaszcza, że drinki w cenie!
Dyrektor zaniósł się dzikim śmiechem i znów ściszając głos wyszeptał:
– No i nagle podchodzi do niego jakiś facet i łapie Mecenasa za ptaka! Noż ale, kurwa, nasz Mecenas cienki nie jest, to i on tamtego: hyc! I tu się zaczęło! Oż, kurwa! Bo tam takie zasady ponoć są, że jak ktoś ciebie chwyci za prącie, a ty go nie, to odchodzi. Ale jak i ty go za ptaka złapiesz, no to dawaj Hela i jadziem. No więc przyparł naszego drogiego Mecenasa do baru i dawaaaaaaj! Zanim się papuga zorientowała, to już, nomen omen, po ptakach było.
Dyrektor zachichotał i jeszcze bliżej przysunął krzesełko dając mi jednoznaczny sygnał, że puenta jeszcze przed nami. Pociągnął wody, chrząknął znacząco i unosząc brew wyszeptał:
– Ale wiesz, co jest najlepsze? Że tam jest też druga zasada… – dramatycznie zawiesił głos. – Z tyłu zawsze jest ten z większym kutasem!
Spojrzałam na Dyrektora z niedowierzaniem i ryknęłam śmiechem. Odchylił się na krzesełku i zawtórował głośnym rechotem łapiąc się jedną ręką za brzuch a drugą za przekrzywione od śmiechu okulary. Przez kilkanaście sekund zanosiliśmy się kolejnymi parkosyzmami dzikiego chichotu aż nagle Dyrektor stężał, poczerwieniał na twarzy i oddychając z wyraźnym trudem syknął:
– Dyrektorowo, sssaklinam cię!
Powędrowałam za jego wzrokiem i dojrzałam przez szybę zbliżającego się do drzwi Mecenasa. Gdy wszedł do środka na jego spokojnym obliczu dżentelmena gościła prawdziwa godność palestry. Rozejrzał się mrużąc oczy krótkowidza i pomachawszy nam dłonią skierował do pustego stolika w rogu sali.
– Myślisz, że to wszystko prawda? – szepnęłam do Wielickiego.
Dyrektor spojrzał na mnie z wyrzutem i wzruszając ramionami odpowiedział:
– Każdy fryzjer w mieście ci potwierdzi. Facet jest skończony. Skoń-czo-ny!
Gdy dwa dni później Marta wróciła od fryzjera wciąż nie przynosząc żadnych plotek na mój temat, odetchnęłam z prawdziwą ulgą.