Dawno, dawno temu, w dobrych porozwodowych czasach, gdy mężczyźni o poranku smakowali jak świeże poziomki a słońce w ogóle nie zachodziło, myśl o ponownym ślubie wydawała mi się równie egzotyczna, co kuriozalna. Jeśli kiedykolwiek miałabym to zrobić po raz drugi – myślałam – powodem musiałoby być czyste, nieokiełznane szaleństwo. Całkowite zatracenie zdrowego rozsądku i miłość tak wielka, że niezależnie od przekonań i wrodzonego upodobania do wolności, chciałabym ją ogłosić urbi et orbi. A miasto i świat miałyby być zalane słońcem, pełne uśmiechniętych kobiet w kolorowych sukienkach, dobrze pachnących dżentelmenów oraz grzecznych dzieci. I gdy mówiłabym – patrząc w oczy – że teraz już zawsze, bardzo i do końca, bez letnich temperatur i wątpliwości, bez cienia zawahania a z całą tylko nieogarnioną miłością, czas zatrzymałby się na ułamek sekundy i ruszył dopiero wtedy, gdy oboje uwierzylibyśmy w gwarancję dożywotniego szczęścia.
Krakowskie romantyczne przesądy okazały się jednak dalekie od rzeczywistości i gdy po trzech dniach oszołomienia wyznałam w końcu przyjaciółce, że Maciek się oświadczył, nad horyzont wypłynęła pierwsza, ostrzegająca przed nadciągającą burzą chmura.
– Ciekawe ile też mógł kosztować…– zamruczała pod nosem Marta łapiąc mnie za rękę i oceniając pod kątem przejrzystość brylantu.
Uśmiechnęłam się tylko, uznając, że każda szanująca się kobieta jest w stanie wycenić pięciocyfrowy brylant, co niekoniecznie powinno skłaniać ją do rozmów na ten temat. I mając nadzieję, że moje enigmatyczne milczenie zakończy rozmowę o materialnych przejawach miłości, zmieniłam temat na bliższe martowemu sercu perypetie jej aktualnego wielbiciela. Jak się okazało nie dość udolnie, bo w chwilę później zasypana zostałam pytaniami o wybór kiecki, listę gości oraz – co ostatecznie nadwątliło moje dobre samopoczucie – „budżet imprezy”. Gdy wyszło na jaw, że sprawę mam całkowicie nieprzemyślaną i że, co gorsza, nie planuję wystąpień w sukni-bezie, wesela na trzysta osób ani stosownych na tą okazję gier i zabaw towarzyskich, Marta pokiwała tylko z ubolewaniem głową i przyglądając mi się z dezaprobatą stwierdziła, że ona osobiście może wszystko nadzorować, bo przecież na wielu ślubach bywała i zna się na tym znakomicie. Nie mówiąc już o tym, że na rogu Nowolipek i Jana Pawła jest znany jej skądinąd salon sukien ślubnych, w którym nie tylko dobierze mi kreację, ale i wzór zaproszeń. Z listą gości też nie będzie mieć najmniejszego problemu, bo przecież zna wszystkich moich znajomych, a Maciek na pewno nie będzie chciał zapraszać nikogo poza rodziną i świadkiem. Jak to facet.
Kiedy skończyła wywód pokrywa chmur nad Mazowszem była tak gęsta, że Okęcie zaczęło przekierowywać nadlatujące samoloty do Gdańska.
Synoptycy wciąż nie mogli uporać się z wyjaśnieniem tego fenomenu pogodowego, gdy do dyskusji włączyła się Ania. Po pięciominutowym euforycznym popiskiwaniu, telefonie do męża, przekazywaniu gratulacji mnie, Maćkowi, znowu mnie, salwie śmiechu, uściskach, ponownych gratulacjach i jeszcze jednej rundce obustronnego całowania, usiadła w końcu i zapaliła papierosa dając mi nadzieję na odrobinę spokoju i możliwość poplotkowania o innych. Niestety. Już po drugim zaciągnięciu okazało się, że posiada w zanadrzu ten sam przedmałżeński kwestionariusz co Marta, zmodyfikowany wyłącznie o wykasowane tym razem pytania budżetowe. Szczęśliwie nie zamierzała też oddawać się organizacji wesel ani stylizowaniu panny młodej. Jej zainteresowanie poszło raczej w stronę całonocnych tańców i możliwości zaprezentowania przynajmniej dwóch kreacji, które gotowa była sobie na tą okazję obstalować. Kiedy nieśmiało wyznałam jej kameralność planu, westchnęła tylko i skupiając wzrok na wypuszczanych właśnie kółkach dymu rzuciła złowrogo:
– Wiesz, że dziewczyny z księgowości będą rozczarowane…? Każdy w firmie chciałby przecież zobaczyć, jak w dniu ślubu wygląda szefowa…
Spojrzałam na nią nieprzytomnie przeliczając szybko w głowie liczbę pracowników przez osoby towarzyszące i dodając do tego wszystkich pozostałych znajomych.
– Na szczęście nie ma takich sal, które pomieściłyby tysiąc gości – wysiliłam się na zgryźliwość. – Poza tym mnie nikt z pracy nie zaprasza na śluby, chrzciny i pogrzeby…
– Ja ci tylko mówię: wszyscy będą bardzo rozczarowani – odparła niewzruszenie zduszając peta. – I nie możesz się im dziwić.
Mimo wszystko dziwiłam się. Jeszcze bardziej, gdy dwa dni później z tematem wróciła Marta:
– Skoro już nie chcesz tych wszystkich ludzi na ślubie, to będziesz im to musiała jakoś zrekompensować – sapnęła wpadając do mojego gabinetu. – Może chociaż zaprosisz ich wszystkich na to wasze wedding after party? Wtedy można by zorganizować coś ekstra. Jakiś koncert albo coś… Mogę zadzwonić do Jacka, jak ty nie chcesz – zaoferowała się ochoczo.
– Jak to: będę im musiała zrekompensować? Przecież to mój ślub.
Marta spojrzała na mnie skonsternowana:
– Nie no, jasne, to twój ślub. Ale skoro nie chcesz ich na ceremonii, to może wyświetlić jakąś prezentację multimedialną? Albo poprosić Adasia, żeby zdjęcia ze ślubu wydrukował w wielkich formatach i poustawiać, żeby mogli obejrzeć? No wiesz, skoro już nie mogą być na ślubie, to przynajmniej mogliby zobaczyć, jak to wyglądało…
– To może zadzwonię do Przemka Stoppy? Jak się właściwie ogra temat, to Springer to łyknie do Faktu. No i Pudelka można załatwić… Wtedy nie musiałabym nikogo zapraszać… – rozmarzyłam się gapiąc się przez okno na coraz bardziej zachmurzone niebo. – Wiesz, kameralne śluby najlepiej się sprzedają… Może nawet jakiś materiał w Vivie by się upchnęło…?
– No, to akurat byłoby fajne – podchwyciła nie zauważając błądzącego mi po ustach uśmiechu. – Taka sesja w stylu ostatniej kampanii Dolce&Gabbana z Madonną. Ty w sukni ślubnej i wałkach na głowie gotująca spaghetti, Maciek koszący trawnik w smokingu. Super!
Niebo rozjaśniła pierwsza błyskawica, po której nastąpił potężny grzmot. Oderwałam spojrzenie od okna i obudziłam się w tłumie otaczających mnie gości, których – w ramach świętowania naszych zaręczyn – postanowiliśmy zaprosić do domu. Przede mną stała para znajomych poznanych dawno temu w Afryce. Monika, ubrana od stóp do głów w obcisłe trykoty Versace potrącała mnie lekko w ramię usiłując wyrwać z zamyślenia.
– To co sądzisz? To byłby prezent ślubny od nas – uśmiechnęła się promiennie.
– Przepraszam, chyba się wyłączyłam. Co mówiliście? – spojrzałam z roztargnieniem na nią i jej pulchnego męża.
– W ramach prezentu ślubnego damy wam przedłużanego jaguara – powtórzył.
– Limuzynę. Do ślubu. Udekorowaną. Z szoferem – Monika starała się teraz mówić powoli i wyraźnie. – Przecież wspominałam ci, że mamy teraz taką firmę. Chcemy was zawieźć do ślubu.
– Maaaaciuś! – zawyłam przeciągle w głąb sali wyszukując w tłumie gości krążącego gdzieś narzeczonego. – Maaaaciuś! Monika i Piotr chcą nam dać przedłużonego jaguara – jęknęłam, gdy zjawił się uśmiechnięty. – Do ślubu….
– Oczywiście, jeśli tylko chcecie, możemy pomóc wam zorganizować wszystko. Podświetlić dom, ustawić scenę, dać nagłośnienie. Ostatnio jednej parze podświetlaliśmy cały dom na różowo. Wyglądał baj-ko-wo! – Monika uśmiechała się zachęcająco.
– Good, perfect, excellent – Maciek wyglądał na całkowicie niewzruszonego szczodrością oferty. – Skontaktujemy się z wami.
Gdy w dwa tygodnie później piliśmy kawę w Starym Browarze, podsunął mi pod nos kolorową okładkę miesięcznika „Ślub”. Przyjrzałam mu się z troską, ale wyglądał na zdrowego.
– Strona trzydziesta szósta, kochanie – uśmiechnął się niewinnie. – Poczytaj nam na głos.
Posłusznie otworzyłam magazyn i zaczęłam czytać:
– „Na dwanaście miesięcy przed ślubem ustalamy liczbę gości, oglądamy sale weselne lub restauracje, rezerwujemy terminy zespołu muzycznego i kucharki. Przez cały rok zwiedzamy salony ślubne, zakłady fotograficzne, oglądamy weselne kasety video, słuchamy opinii znajomych i fachowców. Jeśli zgramy wszystkie terminy dokonujemy pełnej rezerwacji i rozpoczynamy starania o kredyt bankowy…”
– Na to już dla nas za późno. Sprawdź co robi się na cztery miesiące przed ślubem – zaśmiał się.
– „Zapraszamy gości, organizujemy sobie pomoc i rozdzielamy zadania wśród członków rodziny i przyjaciół…”
– No widzisz. Oni wszyscy to wiedzą – zachichotał jak mały chłopiec.
Niebo otwarło się i na Poznań spadł lodowaty, lutowy deszcz.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.