Krogulscy – symfonia grozy

Jeśli choć przez moment sądziłam, że wampiryzm Rafała bije na głowę wszystko, co dane mi było dotąd przeżyć, myliłam się srodze. Niedługo po pamiętnym spotkaniu na poznańskim rynku Nosferatu został bowiem zdetronizowany przez moce o wiele od niego silniejsze, bo tym razem działające w duecie.

Pierwszy raz zobaczyłam ich, gdy wiedzeni ciekawością zjawili się w domu Maćka, by obejrzeć następczynię dobrze im znanej pierwszej żony. On szedł pierwszy, drobnym, energicznym krokiem mężczyzny w słusznym wieku, rozsiewając wokół lepkie uśmiechy starzejącego się lowelasa, ona za nim – wstrząsana nerwowym tikiem, potrząsająca głową i rękami w chaotycznej gestykulacji powitania. Stanowili przedziwną parę i na pierwszy rzut oka wydawało się, że to niemożliwe, by mogli być razem. On – sprężysty i wyprostowany, szczupły żylastą chudością starszych mężczyzn o sportowych ambicjach, z włosami równo przyciętymi, przywodzący na myśl emerytowanych amerykańskich wojskowych. Ona – nieforemna i przygarbiona, o plecach wyraźnie nierównych, uśmiechająca się złośliwie spod dużego haczykowatego nosa i poprawiająca nieustannie sterczące na wszystkie strony krótkie włosy o linii równie nerwowej, co cała jej sylwetka. On – milczący i skoncentrowany, przyglądający się z dwuznacznym uśmiechem pozostałym gościom, ona – nienadążająca za potokiem wylewających się z niej słów, kompulsywnie połykająca końcówki rozpoczętych zdań, których nie słuchał nikt, włącznie z nią samą.

Rozsiedli się po przeciwnych stronach ogrodowego stołu, próbując wtopić w gości i jeszcze bardziej zaakcentować swoją odrębność. Iwona, niezrażona brakiem słuchaczy ciągnęła swój rozpoczęty jeszcze przed ogrodzeniem wywód, którego temat zgubił się już wielokrotnie pomiędzy nieszczerymi komplementami dla gospodarza, chaotycznymi pytaniami o jego życie i uwagami na temat mojej obecności. Andrzej przywarł do grupy mężczyzn i poszukiwał stycznych w dzielonych z nimi pasjach sportowych, zerkając regularnie w stronę kobiecego końca stołu, jakby chciał tam odnaleźć potwierdzenie dla swej więdnącej męskości. Ze sobą nie rozmawiali w ogóle, jak gdyby nie zauważali wzajemnie swojego istnienia lub byli nim na tyle zmęczeni, by chcieć się zanurzyć w świeżej krwi.

Gdy pod koniec wieczoru goście przerzedzili się, oboje, wciąż ignorując niejako swoją obecność, zaczęli zataczać wokół mnie coraz ciaśniejsze kręgi dbając o to, by ich ścieżki nie przecięły się i by któreś zawsze znajdowało się za moimi plecami. Obserwując ich w migotliwym świetle ustawionych na stole świec widziałam jak nozdrza drgają im z ekscytacji a usta wilgotnieją w kolejnych nieszczerych uśmiechach. Zgarbione plecy Iwony rzucały na ścianę domu coraz bardziej wykoślawiony cień a pod oczami Andrzeja pojawiły się ciemne kręgi, które bruzdami przy policzkach schodziły w dół aż do linii pozbawionych warg ust. Przywodzili teraz na myśl bohaterów przedwojennych filmów grozy i przez chwilę czułam, jak dopada mnie nerwowa płochliwość osaczonej ofiary.

Andrzej przyglądał mi się z dziwnym uśmieszkiem i akcentując moje imię powtarzał raz za razem swoje pytania, jakby liczył, że przy kolejnej odpowiedzi potknę się w końcu zmęczona i pozwolę wyssać z siebie prawdę.

– Jak to się stało, że poznałaś Macieja, Anno? Jak ci się podoba Poznań, Anno? Czym się zajmujesz, Anno? Czy nowy wizerunek Macieja to twoja zasługa, Anno? Jak to się stało, że poznałaś Macieja, Anno? To jakie masz dokładnie stanowisko, Anno? I co, dobrze wam razem, Anno?

„Anno, Anno, Anno…” płynęło w karabinowych seriach i w pewnym momencie przestało brzmieć jak imię a stało się rzucanym w twarz wyzwaniem.

– Jesteś wyjątkowo atrakcyjną kobietą, Anno. Masz rewelacyjną figurę, Anno. Czy uprawiasz jakieś sporty, Anno? I do tego ta twarz, Anno. Naprawdę, jestem pod wrażeniem, Anno.

W czasie, gdy wypowiadane z powolnym namaszczeniem Anny podchodziły mi wolno do gardła, Iwona przysunęła się bliżej i wisząc na moim ramieniu zaczęła posykujący monolog przerywany czasami gardłowym chichotem i łapanym chrapliwie oddechem.

– Na pewno bardzo ci się tu podoba. Tak, ja zawsze zazdrościłam im kuchni. Jest taka obszerna, prawda? Zrobiłaś znakomitą partię, biorąc się za Maćka. Ten dom jest taki przestronny. Nie to co nasz mały domek… No i te kafelki w kuchni. Takie rustykalne… Znakomicie tutaj pasują. Zawsze podziwiałam ją za to, że miała odwagę tak to urządzić. Mnie stać było tylko na proste, nowoczesne formy. A tutaj? Tak wiejsko i przytulnie. Musisz być zachwycona. Taka kuchnia! Zawsze im jej zazdrościłam…

– A jak ci się podoba siostra Macieja, Anno? Polubiłaś ją, Anno?

– Zawsze powtarzałam Maciejowi, że taki dom to skarb. Idealny wiejski dom. No i ogród. Może niezbyt obszerny, ale jest w nim wszystko, by poczuć się jak na wsi. Ty, oczywiście, nie byłaś tu na wiosnę, ale i w lecie jest uroczo. Nie to co u nas. A tu tak wspaniale i sielsko. Naprawdę miałaś mnóstwo szczęścia, że tak trafiłaś. Od razu urządzony dom! Nic nie musisz zmieniać, bo wszystko jest i to dokładnie takie, jak chciała jego żona. Na pewno ci się tutaj bardzo podoba…

– Czyli pracujesz w wydawnictwie, Anno? I pewnie znakomicie zarabiasz, Anno.

Z trudem oderwałam wbite w moje ramię krogulcze palce Iwony i oparta o ścianę domu przesuwałam się wolno w stronę drzwi tarasu, aż do bezpiecznej linii dochodzącego z wnętrza światła.

– Tak, pracuję w wydawnictwie i znakomicie zarabiam. A siostra Maćka jest przemiła – zwróciłam się do Andrzeja i przeniosłam wzrok na jego żonę. – Mój dom znacznie bardziej mi odpowiada. A co do tej kuchni, masz zupełną rację; mnie też się nie podoba…

 
Widzieliśmy się z nimi jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem, gdzieś w schyłkowej fazie spędzanego wspólnie wieczoru, rozpoczynali ten sam spektakl grozy, krążąc wokół wybranej zwierzyny do momentu, aż zachłyśnięta ich nachalnością uciekała w popłochu w stronę drzwi lub światła. Obserwowałam ich taktykę zafascynowana pozorną przypadkowością gestów i słów, pełną symbiozą, w jakiej wyruszali na polowanie i skutecznością działania. W poszukiwaniu rozwiązania ich zagadki nalegałam na kolejne spotkania licząc, że za którymś razem uda mi się odkryć kierujące nimi motywy, metodę doboru ofiary czy rodzaj osiąganego spełnienia. Bez skutku. W tym szaleństwie nie było metody. Wyłącznie głód drapieżnika i głęboka pogarda dla wszystkich, którzy dawali się pożreć. Ci, których szpiku udało im się wyssać najwięcej, zostawali najbliższymi ich sercu przyjaciółmi.