Poznańskie wampiry

Wyjazdy do Poznania nigdy nie były moim ulubionym sposobem spędzania weekendów. Za każdym razem wracałam stamtąd wycieńczona jak po nocy z hordą wyposzczonych wampirów i najszczersze wysiłki Maćka nigdy nie były w stanie całkowicie uchronić mnie przed sinymi obwódkami wokół oczu oraz pulsującym bólem głowy, który odczuwałam aż do środy.

Poznańscy znajomi Maćka, ci którzy zapamiętali go z dawnych czasów i dla których byłam dziwacznym przybyszem z innej planety, nieodmiennie starali się wtłaczać moje rachityczne członki w dobrze sobie znane i pasujące rzekomo do życiorysu ich przyjaciela foremki. Rozmowy z nimi zawsze przyspieszały u mnie proces trupieszenia i zwykle po pół godzinie gotowa byłam ułożyć się na katafalku w pokornym oczekiwaniu na koniec wizyty.

Rafał – prawnik bez aplikacji i doradca bez uprawnień, ojciec dwójki dzieci i właściciel równie uroczej co bezbarwnej żony-przedszkolanki – okazał się początkującym Nosferatu, przepełnionym bezinteresowną zawiścią o dobra materialne, których obecności domyślał się od początku taksując łakomie logo na mojej torebce. Upewniony co do stanowiska i miejsca pracy, wybadawszy sytuację majątkową i rodzaj łączącej nas z Maćkiem relacji, bez wahania przystąpił do krucjaty przeciwko jakimkolwiek zmianom w osobistym życiu przyjaciela, wieszcząc złowrogo należny od podziału postmałżeńskiego majątku podatek z likwidacji. Chcąc uniknąć mojej krępującej obecności przy rozmowie, w której miał szczery zamiar odwieść Maćka od pomysłu wiązania się z kobietą niezależną, zabrał go na przechadzkę i przez godzinę klarował wszelkie ryzyka i ciężary podatkowe rozwodu, wywołując na twarzy rozmówcy niebezpieczny fiolet i błyszczącą warstewkę potu. Gdy wrócili po godzinie jeden miał wzrok triumfatora, drugi woskową cerę nieboszczyka.

Kontakt z Nosferatu zakończyłby się zapewne zgonem, gdyby nie podana szybko odtrutka w postaci wyciągu ze stosownej ustawy. Przy czytaniu przepisów oddech ofiary zaczął się powoli normalizować, tętno wróciło do normy a bladość ustąpiła zdrowemu rumieńcowi. Antidotum zadziałało, pojawiła się odpowiedź immunologiczna i gdy kolejnym razem Rafał wrócił do upiornych wizji finansowego bankructwa, odporność poszczepienna Maćka była już w pełni rozwinięta a jego krew skażona dławiącym posmakiem wolności.

Czując na zębach delikatne nuty czosnku a w sercu pierwsze ukłucia osiki, Rafał zmienił front i skierował swoje wampiryczne zapędy bezpośrednio na mnie. Gdy zobaczyliśmy go, wiodącego przez poznański rynek odzianą w zgrzebne szaty żonę z uwieszonym u ramion trzylatkiem i  rozkrzyczanym w wózku niemowlęciem, wiadomo było, że wytoczona tym razem broń będzie mieć znacznie większą siłę rażenia. Karina przywitała się nieśmiało, usiadła w restauracyjnym ogródku i poprawiając na kolanach spódnicę z anilany obdarzyła nas dzielnym uśmiechem matki pozwalając, by starszy z synów bawił się w trakcie rozmowy przybrudzonymi paskami jej pielgrzymkowych sandałów. Rafał milczał. Pozwalał nam w spokoju nacieszyć się widokiem swojej szczęśliwej rodziny. Milczał, a na jego ustach drgał delikatny uśmiech drapieżnika obserwującego kątem oka gasnący rezon i rozszerzające się coraz bardziej źrenice ofiary.  Po kwadransie jego zęby odsłoniły się w pełnym uśmiechu:

– Przyzwyczajajcie się. Dzieci to błogosławieństwo. Zobaczycie, gdy sami będziecie mieć.

Następnie nachylił się nad wózkiem i bełkocząc niezrozumiale do dziecka bechtał je przez moment pod brodą, by w końcu skonstatować:

– Karina, on jest chyba głodny…? Nie powinnaś go nakarmić?

Spojrzała niespokojnie na dziecko i skrępowana przetaczającymi się po rynku tłumami zaczęła się tłumaczyć:

– Myślisz…? No, ale tu jest tyle ludzi… Może powinnam chociaż wejść do środka…?

Widząc twarde spojrzenie męża zaczęła powoli rozpinać bluzkę ukazując nam monstrualny, cielisty biustonosz, z którego, po odpięciu przykrywającej sutek klapki, wychynęła w moją stronę gigantyczna, pokryta siatką fioletowych żył pierś. Nabrzmiała od pokarmu brodawka rozlewała się po piersi w kręgu niewiele mniejszym od przystawionej pospiesznie twarzy dziecka, które wgryzło się w nią z desperacją pijawki i zaciskając powieki zaczęło ssać, przypominając bardziej dziwaczną narośl, niż słodkie maleństwo z magazynów kolorowych.

Przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie oderwać wzroku od hipnotyzującego widoku macierzyństwa. Monstrualna pierś drgała, połyskiwała strużkami niemowlęcej śliny i prężyła naciągniętą do przezroczystości skórę przywodząc na myśl wyrzuconą na piasek, gigantyczną meduzę. Było w tym obrazie coś z fascynująco pokracznej urody obrazów Boscha, jarmarcznych cyrkowców i śliniących się kalek o wykręconych nieludzko ciałach. Coś, na co nie sposób patrzeć, ale też nie sposób przestać.

Ocucił mnie dotyk na skórze. Spojrzałam w dół i zauważyłam, że gapiąc się na Karinę zacisnęłam dłonie na ramionach tworząc tarczę chroniącą moje piersi przed tym, co wieścił Rafał. Kostki dłoni pobielały a palce wbite były w ciało z siłą pozostawiającą sińce. Rozluźniłam uścisk i przeniosłam wzrok na trzymającego mnie za rękę Maćka. Uśmiechnął się niepewnie i stwierdził:

– My jesteśmy za wygodni na dzieci. Zresztą, Ania zgubiłaby je pewnie w pierwszym sklepie z butami…

Wszyscy poza Rafałem zaśmiali się nerwowo. Jadł swoją sałatkę przyglądając nam się spod oka. W końcu, przesuwając językiem po policzku w poszukiwaniu resztek fety, rzucił od niechcenia:

–  Na twoim miejscu przygotowywałbym się raczej na szybkie ojcostwo… Ania nie ma już za wiele czasu na rodzenie zdrowych dzieci. Poza tym, na pewno chciałaby scementować wasz związek…

Po kilkunastu minutach niewiele znaczącej rozmowy, nieszczerym krygowaniu się o rachunek, który Rafał wspaniałomyślnie zgodził się nam w końcu oddać – obiecując stosowny rewanż – oraz krótkiej przejażdżce dorożką – stanowiącej, jak zostaliśmy zapewnieni, ulubioną atrakcję trzylatków – oddaliliśmy się spiesznie do samochodu odprowadzani skupionym wzrokiem Nosferatu. Dopiero za rogiem, gdy jego spojrzenie nie paliło już pleców a powietrze stało się jakby rzadsze, odważyłam się podnieść dłoń do skroni i uciskając tętnicę starałam się zapanować nad rozlewającym się po czaszce pulsującym bólem. Bez rezultatu. Dopiero zaopatrzona w podwójną dawkę środków przeciwbólowych, leżąc w zaciemnionej sypialni, zaczęłam dochodzić do siebie. Gdy jednak Maciek wsunął się przez drzwi i usiadł na brzegu łóżka, ból wrócił ze zdwojoną siłą. Szansa na poczęcie zdrowych dzieci i scementowanie związku rozwiała się ostatecznie; przez kolejne trzy dni najlżejsza myśl o seksie powodowała, że zarejestrowany na rynku film odtwarzał się na nowo. Rozdęta pierś kołysała się lekko, jej skóra drżała w napięciu a Rafał, nie przestając ssać, uśmiechał się złośliwie i puszczał mi perskie oko…