Okres przedświąteczny upływał w pełnym adwentowego oczekiwania skupieniu i szerzącej się miłości bliźniego. Zainspirowani ewangelicznym przesłaniem mszy roratnych katolicy wznosili serca ku nadciągającej z niebios rosie i wypatrywali Sprawiedliwego w nadziei, że nowonarodzone Dziecię obdarzy ich ośmioma błogosławieństwami i wszelką pomyślnością, a oczyszczone jego dobrocią ziemskie niwy popłyną nagle mlekiem, miodem i krupnikiem…

Zgodnie z przepowiednią Marty telefon od Turka otworzył jesienną puszkę Pandory a nas zalewać zaczęły liczne wiadomości od dawno niewidzianych ‘narzeczonych’. Pozdrowienia, zaproszenia na kawę i pytania o jakość samopoczucia z dnia na dzień stawały się coraz bardziej rzęsiste aż w końcu przebiły skalą wrześniową falę opadów podtapiając nasze aktualne związki i sprawiając, że z trudem łapałyśmy oddech nad burzliwą taflą wody…

Po głębokich spirytualnie doznaniach ślubnych oraz sprowokowanych przypowieścią o siewcy rozważaniach biblijnych, pogrążyliśmy się z Maćkiem w wielodniowym kontemplowaniu naszej duchowości i wspólnym czytaniu Pisma. Szczególne upodobanie odnajdywaliśmy w cytowanej przez weselnego kaznodzieję ewangelii świętego Marka, której warstwa dialogowa przemawiała do nas ze szczególną mocą, sprawiając, że natchnieni mądrością bożą żyliśmy w cnocie i skromności odnajdując radość w pracy i jałmużnie. I choć ścieżka prowadząca do zbawienia wiodła nas przez mroczną dolinę wyrzeczeń, to jednak trwaliśmy w duchu odnowy niepodatni na pokusy świata materialnego i targające naszymi ciałami chucie…

W czasach, kiedy stawiałam pierwsze kroki w mediach, zainteresowania mężczyzn były jasno sprecyzowane. Ci, którzy łasili się o zaproszenie na sesję zdjęciową czy medialne party, należeli zwykle do licznej grupy domorosłych lowelasów o wielkich marzeniach i cienkim portfelu. Byli jednoznaczni w swoich erotycznych sugestiach i śliskich uśmiechach. Wciągali brzuchy, prężyli muskuły i ostrzyli zęby na króliczki, które miałam im podać na tacy. W opozycji do nich pozostawała znacznie bardziej drapieżna i zdecydowanie liczniejsza frakcja biznesowa. Poszukiwacze dojść, kręciciele lodów, niezrealizowani artyści. Wszyscy skłonni uraczyć mnie ciepłym słowem i fałszywym uśmiechem za dopuszczenie ich do szołbiznesowego paśnika. Dygający w nadziei na recenzję płyty, zlecenie sesji, nabycie usługi. Nachalni, nieustępliwi i drapieżni. Wydzwaniający do biura, czający się przy wyjściu z budynku, błyskający kłami spod naciągniętej na oczy owczej skórki. Samce alfa i erotomani frustraci zjednoczeni w chęci ogrzania się ciepłym blaskiem królika.

Agnieszkę i Tomka znałam od lat i przez cały ten czas starałam trzymać w ukryciu przed pozostałymi znajomymi, by uniknąć niezręcznych pytań, indagacji i przesłuchań na okoliczność naszej przyjaźni. Gdy tylko zdarzyło mi się bowiem zaprosić ich na organizowane w domu przyjęcie, czy nawet zwykłą kolację w szerszym gronie, natychmiast stawali się obiektem powszechnego zainteresowania a – po wyjściu – licznych obmów i komentarzy. I choć z początku sądziłam, że otaczający mnie single zieją zwykłą zazdrością na widok trwającej w związku pary, to z czasem, gdy wszyscy wokół zaczęli powoli normalizować swój stan cywilny i nie mogli być już podejrzewani o bezinteresowną zawiść, jasnym stało się, że z Gwiazdami rzeczywiście coś jest nie tak…