Zeszła powoli z łóżka, narzuciła na siebie szlafrok i przechodząc przez drzwi sypialni, dostrzegła na futrynie odbity kształt męskiej dłoni. (…) Westchnęła i postanowiwszy, że wyczyści framugę po kawie, ruszyła korytarzem do kuchni. Podłoga jak zawsze była przyjemnie ciepła, ale tym razem zamiast idealnej kamiennej gładkości poczuła pod stopami ziarenka piasku i grudki ziemi. Owszem, nie odkurzała ostatnio, ale skąd się wzięło tutaj błoto? Coraz bardziej zirytowana przypomniała sobie wysokie martensy Tomasza i jego niechęć do wycieraczek. Zanim doszła do holu, ślady na podłodze stały się wyraźniejsze, a piasek zaczął układać w wyraźny wzorek traperskiej podeszwy.
– Nie wierzę! – odezwała się sama do siebie, spoglądając na ubłoconą białą posadzkę. – Po czym on chodził?!
Jej wzrok pobiegł do drzwi wejściowych, ale przy wejściu do domu podłoga była zaskakująco czysta. Odbicia podeszew prowadziły w stronę pomieszczenia gospodarczego. Zmarszczyła czoło, podeszła powoli do drzwi kotłowni i stanąwszy w progu, dostrzegła, że ślady urywają się na parapecie, a wyłamane okno stoi oparte o wykusz w ścianie. Na tynku, po obu stronach ziejącej teraz zimnem pustej framugi były odbite dwie męskie dłonie, których wielkość i kształt aż nazbyt dobrze zapamiętała z sypialnianej futryny.
Skupiła wzrok zaskoczona własnym opanowaniem i brakiem histerycznej reakcji. Tak jakby atak paniki po znaleziskach w garażu był skuteczną szczepionką przeciwko kolejnym napadom strachu. Wyzuł ją z emocji, znieczulił i zdystansował. Pozbawił możliwości przeżywania czegokolwiek i sprawił, że patrzyła na rzeczywistość z zainteresowaniem typowym dla widza, nie uczestnika wydarzeń. Spoglądała na wyważone okno i czuła się pusta. Wyzwolona od jakichkolwiek uczuć czy lęków. Impregnowana na rzeczywistość i oddzielona od niej magiczną szybą, przez którą nie przedzierały się żadne naruszające jej spokój impulsy. Jakby każde kolejne zdarzenie wylewało się poza nią i nie było w stanie wsiąknąć w jej nabrzmiały strachem organizm.
Przyjrzała się pomieszczeniu z uwagą, jaką poświęciłaby mu, stojąc za kamerą filmową. Podłoga, ściany, ustawione przy wejściu regały, lekki zaciek na zlewie, kombinacja rur i przewodów na ścianie, bryła pieca, zasobnik na wodę. Pralka, suszarka, kilka wiszących na sznurkach wieszaków, kosz na brudną bieliznę, odkurzacz, mop, ścierka. Wszystko widziane w najdrobniejszych szczegółach. Wyraźne i przerysowane. Obce. Jakby zobaczyła własne przedmioty i sprzęty pierwszy raz w życiu. Jak gdyby dopiero teraz odkrywała kształt pomieszczenia, rysy na plastikowym szarym wiaderku i plamy na sznurkach mopa. Wystrzępione brzegi wyschniętej szmaty i kamienny osad u nasady baterii. Wszystko zdawało się obce i nieprzystępne, a dzielący ją dystans zbyt wielki, by kilka kroków mogło pokonać drogę do okna. Oswojone przez kilka ostatnich tygodni ściany sprawiały wrażenie nieznanych i wrogich niczym miejsca, w które trafiała pierwszy raz w życiu. Drgały lekko pod jej spojrzeniem, jakby miały się zamiar osunąć, grzebiąc wszystko, na co patrzyła. Zauważała ich obcość i przejaskrawienie, ale emocje z tego płynące rozbijały się na soczewce kamery, nie mogąc się przebić do wnętrza. Były karykaturą rzeczywistości, nie faktem. Przerysowaną scenografią dla filmu, który oglądała z pozycji widza.
Podeszła powoli do parapetu i wzięła grudkę ziemi w dwa palce. Obraz z kamery zyskał trójwymiarowość, a zbliżona do twarzy ręka zdawała się przez moment zbyt wielka, by mogła należeć do niej. Roztarła błoto, patrząc z uwagą, jak rozpada się na mniejsze bryłki i przywiera do opuszków jej palców. Wciąż było mokre, lepkie, maziste. Pachniało gliniastą nieurodzajną ziemią i śniegiem. Skupiła myśli i spojrzała na palce raz jeszcze. Jeśli glina spod butów intruza wciąż była wilgotna, to musiał się pojawić w domu w czasie, gdy byli z Tomaszem w sypialni. Kiedy była sama, alarm był zawsze włączony. Przemknęła myślą po wydarzeniach ostatniej nocy. AC/DC? Zapewne. To był jedyny moment, kiedy nie usłyszeliby z Tomkiem żadnego dochodzącego z reszty domu hałasu. Płyta trwała niecałą godzinę, więc tyle mniej więcej intruz miał czasu na wyłamanie okna i spacer po domu. Dotarcie do drzwi sypialni i zaglądanie do wnętrza…
Roztarte pomiędzy palcami błoto rozsypało się po podłodze, a dystans, z jakim obserwowała jego powolną dezintegrację, prysnął, rozbity w drobny mak w zderzeniu wspomnień ostatniego wieczoru z wizją stojącego w drzwiach podglądacza. Poczuła, że zalewa ją fala mdłości i z trudem dobiegła do zlewu. Jej pusty żołądek wykręciła seria jałowych, duszących spazmów, a trzęsące się ręce z trudem odkręciły kurek z zimną wodą i gubiąc zbyt wiele kropel, przetarły lepkie od potu czoło. Wciąż jeszcze wydawało jej się, że jest dosyć spokojna, choć jej ciało miało na ten temat wyraźnie odmienną opinię. Zebrała myśli i torsje wróciły. Tak jakby organizm odrzucał myśl o stojącej w drzwiach jej sypialni osobie. Obserwującej ją w łóżku z Tomaszem, patrzącej, jak siada na nim okrakiem, rozpina mu spodnie i całuje go w usta. Gapiącej się na nich przez cały czas, kiedy się kochali, niczym jeden z tych pozbawionych wigoru i pewności siebie mężczyzn, których widywała niekiedy wychodzących ukradkiem z mało dyskretnie oznakowanych przybytków wzrokowej rozkoszy. Zawstydzonych własną słabością, pełnych skruchy i wyrzutów sumienia, a równocześnie pewnych, że wcześniej czy później wrócą w to miejsce na kolejny peep-show. Wzdrygnęła się i przez moment widziała pod powiekami oglądany przez wojerystę występ. Swoje pośladki i masywne uda Tomasza. Jego dłonie trzymające jej talię i rozpuszczone włosy, których końce łaskotały ją po łopatkach. Scenę, która byłaby ładna, gdyby nie czający się przy framudze cień obcego mężczyzny.
Pomysł, że ktoś mógłby ich obserwować, był niedorzeczny i chory. Po co? Chyba nie dla pokazu ich seksualnej techniki? Ani nie dla emocji czy podniecenia, które skuteczniej dostarczyłby dobry film porno. Par uprawiających miłość przy świetle i rozsuniętych zasłonach zapewne nie brakowało. Nie trzeba było docierać na to odludzie, czaić się w krzakach, wyważać okien. Wystarczyło mieszkanie w wieżowcu na Ursynowie i zwykła lornetka.
Wyprostowała się, potarła czoło wierzchem dłoni, a następnie odwróciła się w stronę holu. Jej torebka leżała przy wejściu, a na podłodze wciąż stała torba ze służbowym laptopem. Podeszła powoli do drzwi wejściowych i zajrzała do wnętrza teczki. Komputer oraz zabrane z biura papiery były nietknięte. Podobnie jak kilkaset złotych i zestaw kart kredytowych w portfelu. Przesunęła wzrokiem po domu i przeszła w stronę salonu. Obraz Maciejowskiego wciąż wisiał na ścianie, a na kominku obok kluczyków do mercedesa leżał spokojnie zegarek Cartiera i złoty pierścionek po babci. Nie zniknęły również płótna Bujnowskiego ani pozostawiony na blacie kuchennym iPod. Brakowało jedynie szminki, którą zawsze trzymała na półce pod mikrofalówką. Poza tym nic nie zginęło.
Wróciła do sypialni, pozwalając, by poczucie odrealnienia wróciło i opanowało ją w stopniu zapamiętanym z chwil, gdy stała przy parapecie. Tak było łatwiej. Nic się nie działo, a ona znów grała w filmie. Bezpieczna, oddzielona od myśli o intruzie, pewna, że to, na co patrzy, jest fikcją. Bo przecież nie mogło być prawdą. Machinalnie sięgnęła po leżącą w szufladzie bieliznę i dres do biegania. Tak zrobiłaby każda bohaterka thrillera, nieprawdaż? Wyszłaby z domu, obeszła ogród, sprawdziła ślady. Upewniając siebie i widza, że nic gorszego się nie zdarzyło. Czy miała alternatywę? Nawet jeśli, to w tym momencie nie przychodziła jej ona do głowy. Obejście domu od zewnątrz wydawało się jedyną sensowną rzeczą, jaką mogłaby zrobić. Wróciła do holu, wsunęła nogi w kalosze i po sekundzie wahania wyszła na zewnątrz.
W ogrodzie było zimno i wilgotno, a pokrywający podjazd śnieg topniał powoli, spływając na trawniki i tworząc przypominające żelatynę błotniste kałuże. Dociągnęła suwak bluzy i kurcząc się z chłodu, ruszyła wzdłuż ściany domu w stronę wyłamanego okna kotłowni. Na zapadającym się śniegu pomiędzy drzewami nie było żadnych śladów poza tymi, które kilka dni temu pozostawił biegający za sikorkami Stefan. Dopiero przy samym oknie dostrzegła głębokie odbicia dużych, sportowych butów o wyraźnym wzorze mocno żłobionej podeszwy. Intruz przemieszczał się wzdłuż bryły domu – przyszedł ze wschodniej strony posesji i wrócił po własnych śladach. Przeszła kilkaset metrów, otrząsając z głowy odrywające się od gałęzi grudki mokrego śniegu. Ślady szły krętą linią, omijając gdzieniegdzie pnie drzew i manewrując pomiędzy krzewami. Znikały w miejscach, w których śnieg się wytopił, i powracały na białych połaciach, nie rozpuszczonych jeszcze przez jesienne słońce. Gromadziły w swoich wyżłobieniach małe kałuże stężałej od zimna wody, zatracając powoli swój kształt i czytelność. W końcu dotarły do otaczającego ogród kordonu krzewów i przedarły się przez jego zaporę. Zatrzymała się na ułamek sekundy przed ścianą mokrych zielonych gałęzi i zebrawszy resztki odwagi, prześlizgnęła przez tuje w tym samym miejscu, w którym przebrnął przez nie włamywacz. Ostatni ślad jego butów roztapiał się właśnie na grubej warstwie pokrywającej podłoże kory.
Uniosła głowę i się zatoczyła. Klaustrofobiczna przestrzeń pomiędzy parkanem a linią krzewów ciągnęła się w obie strony niczym korytarz jakiegoś potwornego labiryntu, do którego nigdy wcześniej nie zaglądała. Napierając na nią swoimi ścianami, falując i przytłaczając. Odbierając szansę na spokój i głębszy oddech. Przytrzymując się jedną ręką parkanu, próbowała przez moment zapanować nad wstrząsającymi jej ciało dreszczami, uspokoić oddech i rozluźnić przeponę. Bez skutku. Jej kark był mokry od potu, dłonie drżały, a zawroty głowy nie pozwalały odzyskać ostrości widzenia. Tunel zdawał się nie mieć końca. Tak jakby ogród rozrósł się nagle do niebotycznych rozmiarów, a dzieląca jego krawędzie odległość nie poddawała racjonalnej ocenie. Resztką sił nabrała powietrza w płuca i wspięła na betonowy postument, próbując wyjrzeć na zewnątrz. Rozciągający się za ogrodzeniem widok bezkresnych hektarów przywracał spokój. Na polach nie było nikogo, a ciągnące się po horyzont bruzdy jesiennej orki koiły nerwy swoją powtarzalnością. Gdzieś w dali widać było zabudowania sąsiedniego sołectwa, nad którymi snuły się cienkie nitki unoszącego się z kominów dymu oraz krążące nad polami gawrony. Nic więcej. Westchnęła z ulgą i czując, że ściskająca gardło histeria minęła, przełknęła ślinę, po czym ostrożnie, w obawie przed tym, co może zobaczyć, zaczęła przesuwać wzrok bliżej. Sto metrów, pięćdziesiąt, dwadzieścia. Rozmokłe błoto, ślady opon i znane jej już podeszwy. Dwa niedopałki, pusta puszka po piwie i opakowanie po chipsach.
A zatem czekał tu na nich spokojny i zrelaksowany. Racząc się papierosem i ulubioną przekąską kibica w cierpliwym oczekiwaniu na występ ulubionej drużyny. Niezrażony opóźnieniem w ramówce. Pewien, że sportowe emocje są tego wieczoru nieuniknione. Jego samochód musiał być duży i ciężki, bo w miejscu, w którym stał, ziemia się bardzo głęboko zapadła, a opony pozostawiły na polu cztery pokaźne rynny wypełnione obecnie wodą. Może spędził tutaj godzinę, a może cztery. Słuchając radia i zagryzając wieczorną audycję prażonym kartoflem o smaku bekonu. Nie, to nie było możliwe. Gdyby tkwił tu tak długo, petów na śniegu byłoby znacznie więcej.
Omiotła teren ostatnim spojrzeniem, zeskoczyła z ogrodzenia i zdecydowanym ruchem przedarła się z powrotem przez barykadę roślin. Tropienie śladów w ogrodzie było pomysłem równie niemądrym, co zbędnym. Nie dowiedziała się niczego nowego poza tym, że podglądacz miał duży samochód, palił i lubił piwo. Jak większość znanych jej mężczyzn. Tego, że był cierpliwy, mogła się wcześniej domyślić z systematycznej precyzji, z jaką planował kolejne kroki. Z godzin, które musiał poświęcić na napełnienie ponad setki balonów i rozmieszczenie ich w równych szpalerach w ogrodzie, oraz czasu, który spędził w garażu, karmiąc się sardynkami i pociągając niespiesznie z butelki. Był metodyczny, wytrwały i potrafił czekać na swoją nagrodę. Stanowił przeciwieństwo psychologiczne Mejera i w przeciwieństwie do niego nie zdobywał tego, co pragnął, urokiem osobistym oraz impertynencką bezpośredniością. Pracował na swój życiowy sukces latami. Nie ścinając narożników, nie chodząc na skróty, nie odżegnując się od zapobiegliwej staranności prymusa. Nie był ślicznym, genialnym dzieckiem, któremu wszystko przychodziło z łatwością. Miał tyle, ile zdołał wyszarpać ciężką harówką i manipulacją.
Przebiegła myślą po swoich kolegach ze szkoły. Ilu takich chłopców spotkała? Dziesiątki. Brzydkich, pryszczatych, niepewnych siebie. Bojących się odezwać do koleżanek, podpierających ściany na korytarzach i budujących swoją przewagę nad resztą klasy poprzez wykuty na blachę wierszyk i przepisane starannie zadanie domowe. Niezbędnych w chwilach, gdy przerażeni perspektywą klasówki koledzy skupiali się wokół, licytując, który z nich może usiąść obok niskiego, pokrytego trądzikiem kujona. Na tę jedną godzinę lekcyjną, po której wszystko wracało do normy i znów nikt nie zwracał na nich uwagi. Aż do kolejnej kartkówki. Co się stało z tymi chłopcami? Czy ostatecznie urośli i założyli rodziny? Czy stali się atrakcyjni, pożądani i zajmujący? A może wciąż stukali gdzieś pilnie w klawiatury swoich laptopów, starając się nadrobić braki w urodzie i niedostatki talentów swą tytaniczną pracą i skrupulatnością? Może pracowali teraz w zawodach wymagających precyzji i alienacji, a może dokładnie na odwrót? Może zebrali się na odwagę i wyszli w końcu do ludzi, wybierając wbrew sobie zawody wymagające ustawicznego kontaktu z innymi i bycia lubianym? Może po wyleczeniu trądziku stali się kochanymi przez starsze panie prezenterami w telewizji publicznej? Uczesanymi, grzecznymi i przezornymi? A może ich drobiazgowość przynosiła owoce bankom i ubezpieczycielom, którzy rekrutowali ich do działów analiz i aktuariatu? Czy mieli żony, uprawiali seks i płodzili dzieci, czy raczej nadal wzdychali do dawno wydanych już za mąż pierwszych miłości? A może podkochiwali się skrycie w zbyt atrakcyjnych jak na nich kobietach? Krążyli wokół nich, osaczali, obserwowali, ścigali? Pewni, że ich uczucie przebije w końcu skorupę obojętności, a ofiara zrozumie skalę swojej pomyłki? Może nadal sądzili, że w miłości – jak na klasówce z fizyki – wystarczy wykuć twierdzenia na blachę, wdrożyć żelazną logikę, a następnie linia po linii rozwiązać zadanie? Nie miała pojęcia…
Fragment powieści: Witaj w domu, kochanie!
2016 © Anna Zacharzewska
Wydawnictwo Pascal
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.