Podróżowanie z Maćkiem nigdy nie było proste. Na co dzień zupełnie nie odczuwałam dzielącej nas różnicy, ale gdy tylko docieraliśmy na lotnisko ogarniała mnie panika i dziecięce rozkojarzenie – jakby każda kolejna podróż z nim miała być dla mnie tą pierwszą. On prostował się i szedł energicznie, ja dreptałam w tyle podśmiechując się czasami, że powinien opatrzyć mnie jaskrawym paskiem „priority” i kazać załadować do luku jako bagaż podręczny. Rezon traciłam do reszty, gdy obsługa stawała przed nim na baczność i z usłużnymi uśmiechami starała się zaoferować wszelkie dostępne w danej chwili przyjemności; od robionego na naszych oczach sushi, po pełny serwis SPA. Gdy przeprowadzani tajemnymi przejściami trafialiśmy w końcu do mającej nas zawieźć na pokład samolotu limuzyny, moje skrępowanie osiągało poziom, przy którym wyduszenie z siebie czegoś ponad pokorne „dziękuję” stawało się absolutną niemożliwością. Z nieśmiałym uśmiechem pozwalałam odebrać sobie torebkę i pomóc przy wsiadaniu do pachnącego wnętrza samochodu a uspokajałam dopiero wtedy, gdy podwozie samolotu zaczynało się składać a dzieląca nas od lotniska odległość dawała szansę na głębszy oddech i ponowne bycie sobą.
Za każdym razem, gdy ja przeżywałam udręki luksusu, on obserwował mnie spod oka z rosnącym rozbawieniem i poklepując po dłoni jak małą dziewczynkę, prowadził uprzejmą konwersację z kolejnymi, kłaniającymi się uczynnie osobami. I gdy już miałam wrażenie, że nic mnie nie zaskoczy, zawsze zdarzało się coś, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że wciąż nie jestem gotowa na warty honorowe.
Oczywiście, jakaś podła cząstka mnie odczuwała satysfakcję, gdy na lotnisku we Frankfurcie exprezydent Kwaśniewski został dyskretnie odgoniony od czekającego już na Maćka porsche i skierował się ze wstydem do autobusu. Podobny rodzaj niskiej frajdy zaoferował mi jakiś czas później Fibak. Wszystko to nadawało się jednak bardziej na opowiadane przyjaciołom dykteryjki podróżne niż hojnego żywiciela ego. W końcu, gdyby nie Maciek, byłabym tylko zwykłym, niezwracającym niczyjej uwagi pasażerem, a nie karmiącą się odblaskami jego sławy Pierwszą Samicą.
Moje skrępowanie za każdym razem, gdy stawałam się mimowolnym beneficjentem należnych Maćkowi hołdów, próbowałam tłumaczyć – sobie i jemu – wrodzoną niechęcią do posiadania kamerdynera.
– Możemy być – klarowałam mu – pieprzoną francuską arystokracją, ale to nie zwalnia nas z mycia po sobie kibla. Ba! – perorowałam ze swadą – to właśnie szorowanie sedesu trzyma nas w pionie i pozwala zachować zdrowie psychiczne!
Uśmiechał się tylko i za każdym razem odpowiadał tak samo:
– Oni nie robią nam żadnej uprzejmości. Nie są naszą służbą, kochanie. Zapracowałem sobie na to.
Rozumiałam, co do mnie mówi i wiedziałam, że ma rację. A jednak nie byłam w stanie pojąć, jak bez zmrużenia oka może przyjmować kolejne akty uniżenia i nachalną przymilność każdej napotykanej osoby. Do czasu. Do momentu, gdy skorzystałam z zaproszenia, by po raz pierwszy towarzyszyć mu w podróży służbowej.
Gdy po kilkugodzinnym locie dotarliśmy w końcu na miejsce i czarna limuzyna podwiozła nas pod hotel, Maciek rozejrzał się i nie zwracając uwagi na moje protesty, że od dziesięciu minut powinien być na umówionym spotkaniu, przeszedł do recepcji. Siedząca za kontuarkiem panienka poderwała się nerwowo i szafując przymilnymi uśmiechami kłaniała się przez dłuższą chwilę zapewniając jak honorowym gościem jest w niskich progach Le Meridien. W końcu, przywołana do porządku przez czekającą już na Maćka asystę, rozpoczęła pospieszny check-in i gubiąc kolejne uśmiechy omiotła mnie niewidzącym wzrokiem, by w końcu zapytać:
– Apartament został zarezerwowany dla dwóch osób. Czy drugi gość dojedzie później…?
– Drugi gość stoi tutaj – Maciek poprawił krawat i odhaczając coś nerwowo na podanej mu kartce rzucił: – Jestem spóźniony, dasz sobie radę, kochanie?
Kiwnęłam głową przysuwając się bliżej do skonsternowanej recepcjonistki i czekając aż poda mi klucz. Przyglądała mi się przez moment lustrując niepasujące do miejsca dżinsy i naciągnięty przed świtem sweter, a w kąciku jej ust zaczynał błąkać się niejednoznaczny uśmieszek, którego znaczenia nie byłam w stanie odgadnąć. W końcu oderwała ode mnie wzrok przesuwając go na podaną jej przez Maćka formę i z uprzejmą niechęcią, sylabizując powoli angielskie wyrazy stwierdziła:
– Ten dżentelmen jest naszym honorowym gościem…
Uniosłam brwi nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Westchnęła zrezygnowana i sięgnęła po mój leżący na blacie paszport, by szukać w nim odpowiedzi na nurtujący ją dylemat. W końcu, niespiesznie oddała mi go stwierdzając:
– No cóż… Rozumiem, że możesz podpisać formularz w imieniu gościa… Dżentelmen prosił, by do pokoju przynieść wino, ale nie odznaczył, na jakie miałby ochotę… Niestety, nie mam w systemie informacji, jakie jest jego ulubione… Nie wiem, czy będziesz nam w stanie pomóc w wyborze…?
Sięgnęłam po formularz i po chwili zastanowienia postawiłam krzyżyk.
– Dżentelmen wyraził również zgodę, byś skorzystała z naszego centrum SPA & Wellness… Oraz z basenów… – na jej twarzy zaczął pojawiać się zacięty grymas niezadowolenia. – Dysponujemy pięciogwiazdkowym salonem odnowy, więc to prawdziwa okazja – uśmiechnęła się złośliwie. – Podpisz tutaj. W imieniu gościa – wskazała mi miejsce. – Apartament 964. Windy są tam – wysunęła palec w głąb hallu. – Bagażowi są zajęci, ale chyba dasz sobie radę sama… – mruknęła z satysfakcją przyglądając się stojącym obok mnie walizkom.
Sięgnęłam po formularz i podpisałam formę starając jak najlepiej podrobić charakter pisma Maćka.
Kiedy spocona dotarłam do pokoju i wciągnąwszy walizki za próg zaczęłam zdejmować z ramion torby, rozległo się pukanie. Gdy po chwili do salonu ktoś wszedł, już go nie widziałam. Zamknięta w łazience przyglądałam się lejącej się do umywalki z głośnym szumem wodzie.
Z mokrymi włosami wyszłam na taras niosąc pod pachą laptopa. Zapaliłam papierosa i otworzyłam pocztę. Login i hasło bezszelestnie potwierdziły moje istnienie. Sprawdziłam jeszcze rachunki korporacyjne ale i na stronach banków wszystko przebiegło sprawnie. Odetchnęłam z ulgą i odebrałam dzwoniącą od jakiegoś czasu komórkę:
– Cześć, tato! Co słychać?
– A, jestem w Szwajcarii. A ty, dziecko?
– Wyjechałam z Maćkiem. On jest w podróży służbowej…
– Ale dlaczego masz taki bazyliszkowy głos? – spytał z niepokojem.
Rzuciłam wzrokiem na stojące na stole wiaderko z lodem i butelkę drogiego wina:
– Mateusz, rozdział piąty, werset piąty…
– Źle się czujesz…?
– Błogosławieni cisi i pokornego serca, albowiem oni na własność posiądą ziemię…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.