Nigdy nie przepadałam za brytyjską rodziną królewską uznając ją za wyjątkowo mało estetyczną i zdradzającą wyraźne oznaki magnackiej aberracji. Przedziwne kreacje i potworniejsze jeszcze uśmiechy królowej przyprawiały mnie o drżenie, wątpliwa uroda księcia Karola skłaniała ku opinii, że dla świata rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby został tamponem Camilli a rozpaczliwe miny i rzewne wyznania płaczliwej Diany przyprawiały o torsje. Kolejny po Karolu pretendent do tronu – łysiejący przedwcześnie Bill – zdawał się kumulować w sobie mydłkowatą bezbarwność matki i lekką ociężałość umysłową ojca lecz – niestety – nie ich seksualny temperament…

Celebracja kolejnych urodzin odbiła się kilkudniową, bolesną czkawką galopującego Weltschmerzu i zaowocowała frustrującym przekonaniem, że zmieniam się powoli w nawóz historii. Bez szans na patent, Nobla ani Oscara. Wizje przyszłych zaszczytów stawały się coraz mętniejsze, obietnice awansów – rozmyte nierealnością, a szanse na zbitą naprędce fortunę – naiwne jak rojenia dziecka. Pogrążałam się powoli w spokojnym, wyzutym z aspiracji pogodzeniu z losem, dorastając do momentu, gdy jedynym celem stanie się życie jako takie…

We wczesnym, przedszkolnym jeszcze dzieciństwie stanowiłam przyczynę licznych zgryzot wychowujących mnie Dziadków, którzy frasobliwie spinali brwi i wzdychali pod nosem za każdym razem, gdy udało im się przyłapać mnie na zabawach nielicujących z płcią i elegancją dziedziczki. Bolesna troska, jaką mnie otaczali była tym głębsza, że całe miasto podejrzewało, że jestem późnym owocem ich namiętności a wygłaszane przez Babcię dementi traktowane było jak całkowita, choć skądinąd urocza, ściema.

Kiedy we wczesnym szczeniactwie odkryłam z rozpaczą, że inteligentna rozmowa z kobietą stanowi ewenement przyrodniczy na miarę naturalnego skupiska wiesiołka dwuletniego w Tokarni, moja teza nie była poparta żadnym dowodem a mizoginię wspierały jedynie empiryczne doznania zapewniane mi regularnie przez koleżanki z klasy. I choć były one w większości piątkowymi uczennicami o okrągłym piśmie i zawsze odrobionej pracy domowej, to w konfrontacji z trójkowymi kolegami rysującymi w dzienniczkach ucznia latające talerze, pershingi i średniowieczne maszyny oblężnicze pozostawały niczym więcej niż pustymi lalkami powtarzającymi karnie okrągłe zdania nauczycielek…

Zgodnie z przepowiednią Marty telefon od Turka otworzył jesienną puszkę Pandory a nas zalewać zaczęły liczne wiadomości od dawno niewidzianych ‘narzeczonych’. Pozdrowienia, zaproszenia na kawę i pytania o jakość samopoczucia z dnia na dzień stawały się coraz bardziej rzęsiste aż w końcu przebiły skalą wrześniową falę opadów podtapiając nasze aktualne związki i sprawiając, że z trudem łapałyśmy oddech nad burzliwą taflą wody…