Dyrektor Wielicki siedział rozparty w fotelu i machając wdzięcznie założoną na nogę nóżką rozglądał po Placu Trzech Krzyży. Wiosenne słońce rozpraszało się na jego ciemnych okularach i oświetlało wypucowaną na wysoki połysk czaszkę podkreślając delikatną bladość znudzonego oblicza. Wychudzone ręce wykonywały co jakiś czas niedbały gest wskazując niedyskretnie kolejne, mijające kawiarniany ogródek osoby, po których przejściu Dyrektor zanosił się nerwowym śmiechem, za każdym razem rzucając:

Od dłuższego czasu Goran był dla mnie postacią legendarną. Mężczyzną, którego zbudowałam sobie na kształt i podobieństwo cygańskich gangsterów Kusturicy. Facetem o bałkańskiej duszy uwięzionym w tanim i zbyt obszernym garniturze, jaki wybierają zwykle inżynierowie. Człowiekiem równie tragicznym co zabawnym, nałogowo niezaspokojonym i całkowicie niezdolnym do zrobienia czegokolwiek, co mogłoby zachwiać jego – bezpiecznym w gruncie rzeczy – światem.

14 marca przebiegł w tym roku wyjątkowo pomyślnie. Narzeczony – uraczony czterdziestodekową porcją polędwicy – wyglądał na mocno usatysfakcjonowanego a jego penis był równie szczęśliwy. Co prawda były w nich obu silne elementy niewiary w istnienie tego zacnego święta, ale solidna porcja lodów rozwiała ostatecznie wątpliwości i wieczorem zalegli wspólnie na kanapie pogrążając się w sytej bezmyślności zadowolonego samca.

Dwa tygodnie po tym, jak poznałam Maćka Marta wparowała do mojego gabinetu z nową fryzurą i równie świeżym zestawem plotek:

– Byłam u fryzjera! – krzyknęła od progu i dwoma susami dotarła do stojącego po drugiej stronie biurka fotela. – Wiem wszystko!

Oderwałam się od monitora i skupiłam na niej uwagę wiedząc doskonale, że przynoszone od fryzjerów plotki należą zawsze do najsmakowitszych w mieście.