Zgodnie z przepowiednią Marty telefon od Turka otworzył jesienną puszkę Pandory a nas zalewać zaczęły liczne wiadomości od dawno niewidzianych ‘narzeczonych’. Pozdrowienia, zaproszenia na kawę i pytania o jakość samopoczucia z dnia na dzień stawały się coraz bardziej rzęsiste aż w końcu przebiły skalą wrześniową falę opadów podtapiając nasze aktualne związki i sprawiając, że z trudem łapałyśmy oddech nad burzliwą taflą wody…

Mimo licznych, podejmowanych uporczywie i jakże męczących prób zapanowania nad dręczącymi mnie obsesjami, przez lata nie udawało mi się osiągnąć spektakularnego, pozwalającego na spokojny sen sukcesu. Niektóre z zakorzenionych w okresie zarodkowym paranoi z czasem bladły i stawały całkowicie błahymi dziwactwami, inne w tym czasie przybierały na sile i opanowywały mój umysł do tego stopnia, że poddając się im miewałam nieodparte wrażenie obcowania z wariatem…

Gdy wyszło na jaw, że sprawę mam całkowicie nieprzemyślaną i że, co gorsza, nie planuję wystąpień w sukni-bezie, wesela na trzysta osób ani stosownych na tą okazję gier i zabaw towarzyskich, Marta pokiwała tylko z ubolewaniem głową i przyglądając mi się z dezaprobatą stwierdziła, że ona osobiście może wszystko nadzorować, bo przecież na wielu ślubach bywała i zna się na tym znakomicie. Nie mówiąc już o tym, że na rogu Nowolipek i Jana Pawła jest znany jej skądinąd salon sukien ślubnych, w którym nie tylko dobierze mi kreację, ale i wzór zaproszeń.