Nigdy nie byłam przesadną fanatyczką aktywności fizycznej i sportu uznając pocenie za czynność wysoce nieestetyczną i w pewnym sensie niestosowną. Osobniki zziajane, pokryte lepką warstwą cuchnącej substancji, o posklejanych wysiłkiem włosach i rozszerzonych porach odstręczały mnie swoją nachalną fizycznością i przyprawiały o mdłości. I o ile mogłam usprawiedliwić taki stan rzeczy ciężką pracą, o tyle dobrowolne wyduszanie z siebie potu wydawało mi się całkowicie pozbawione sensu i estetycznej sublimacji…

Wszystko zaczęło się od Camiela van der Meij. Pełnego niepozbawionej uroku próżności dandysa, którego garnitury szyte były na miarę przez usłużnego chińskiego krawca a rzednące włosy zawsze pachniały najdroższą paryską eau de toilette. Camiel jako jedyny schodził z piedestału swojego szklanego gabinetu i przechadzał rześko po korytarzach PwC w poszukiwaniu świeżych twarzy i genialnych podatkowo rozwiązań. Zaglądał przez ramię na wypływające na monitor angielskie słowa i rzucając okiem na leżącą na biurku kartę wejściową pytał, czy wszystko gra, zawsze dorzucając na koniec odczytane z wejściówki imię.

Dwa tygodnie po tym, jak poznałam Maćka Marta wparowała do mojego gabinetu z nową fryzurą i równie świeżym zestawem plotek:

– Byłam u fryzjera! – krzyknęła od progu i dwoma susami dotarła do stojącego po drugiej stronie biurka fotela. – Wiem wszystko!

Oderwałam się od monitora i skupiłam na niej uwagę wiedząc doskonale, że przynoszone od fryzjerów plotki należą zawsze do najsmakowitszych w mieście.